Moje wszystko

Wakacji dzień ostatni

I znów mi przykro. Nie dlatego, że cała kołomyja ze szkołą i zajęciami pozalekcyjnymi zacznie się od nowa, ale dlatego, że zbliża się jesień. Wprawdzie jesień jest porą roku, którą jeszcze w miarę lubię, ale niestety zaraz po niej nastąpi zima, której nie cierpię. Będzie zimno, bez śniegu, pochmurno, burzowo, wietrznie, ciemno po godzinie 15, BEZNADZIEJNIE! Póki co szykujemy się do jutrzejszego dnia. Koszula biała Dużego wisi wyprasowana na drzwiach od szafy. Ubranko Małego, również wyprasowane, zdobi oparcie fotela. Jutro wkroczymy w kolejny okres naszego wspólnego, rodzinnego życia. Przecież Mały idzie do przedszkola 🙂 To naprawdę duże przeżycie nie tylko dla dziecka, ale i dla rodzica. Kiedy do przedszkola w wieku lat 3 pomaszerował Duży, który wtedy jeszcze był jedynakiem, płakałam całą drogę do domu. I nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie nadejdzie godzina zabrania mojego ukochanego dzieciątka do domu. Bo na pewno robią mu tam krzywdę, jest mu źle, nie chce jeść, nie umie sobie zapiąć spodni i w ogóle to najgorsze miejsce na świecie… Po czym odbierając Dużego dowiedziałam się, że on nie chce tam chodzić, tam jest źle, pani go nie lubi, dzieci go nie lubią i już nigdy tam nie wróci… Pomyślałam wtedy, że jestem okropną babą, która własne dziecko wysyła na stracenie do tego okropnego miejsca. Jednak następnego dnia zaprowadziłam Dużego do przedszkola. I następnego też. I kolejnego. Po jakimś czasie ja się przyzwyczaiłam. Duży nie 😀 Przestał płakać jakoś w połowie zerówki. Mam nadzieję, że Małemu pójdzie szybciej. Nie chciałabym znowu czuć się tak podle jak wtedy, kiedy patrzyłam jak Duży pociągając nosem zmienia buty, a później ryczy w klasie jakby go ze skóry obdzierano. Chociaż i wtedy i teraz mam wrażenie, że winę za to w dużej mierze ponosi wychowawczyni Dużego. Sama nieraz słyszałam jak drze gębę na dzieciaki. Do dzisiaj Duży wspomina ją jako nieprzyjemną krzykaczkę. I cieszy się, że Mały będzie chodził do innego przedszkola, bo nie trafi na jego panią. Tak więc jutro wkraczamy w nowy rok szkolny. We czworo. M ma wolne w pracy, więc najpierw zaliczymy przedszkole, a później początek roku w szkole. Po południu pierwsze spotkanie zuchowe. A po spotkaniu rozmowa z instruktorką ze szkoły fitnessu, do której jak wszystkim wiadomo się wybieram. Nadal. W tym temacie nie zmieniło się nic. Oprócz terminów szkoleń, które teraz są mi bardziej na rękę, bo większa część zajęć będzie się odbywać w okolicach Łodzi. No i właśnie wczoraj w związku z moimi szkoleniami, mąż zabrał mnie na zakupy. Stałam się posiadaczką dwóch par fantastycznych butów sportowych i pięknej torby treningowej. Niby nic, a jednak cieszę się nieprzytomnie. Wybieram się dzisiaj do klubu wypróbować nowe fitnessowe obuwie 🙂 Mały dostał swój wymarzony worek z Benem 10. I piórnik całkiem nowy, z całkiem nowymi kredkami, mazakami, ołówkiem, gumką, linijkami i temperówką. Zapytany czy chce iść do przedszkola, raz odpowiada: „tak, chcę! Kiedy pójdziemy?”. Innym razem natomiast mówi: „ja już nie chcę iść do przedszkola, wolę być w domu z tobą!”. Ciężko przewidzieć jaka będzie jego reakcja jutro, kiedy będzie musiał dać nam buzi i dzielnie pomaszerować do swojej klasy z innymi przedszkolakami. Nie ręczę za to, że nie będę płakać…

Moje wszystko

Z ostatniej chwili

Mały idzie do przedszkola! W zeszłym tygodniu byłam w dwóch przedszkolach w okolicy, żeby dowiedzieć się czy można zapisać Małego na minimum, czyli na bezpłatne zajęcia. Ponieważ dyrekcja obu placówek była jeszcze na urlopie, zaproszono mnie do jednego przedszkola dzisiaj rano, do drugiego jutro. Wcale nie ukrywałam, że przedszkole przy szkole (nie przy szkole Dużego) bardzo mi odpowiadało. Poszłam dzisiaj na spotkanie z panią dyrektor. Była bardzo miła, ale niestety. W tym przedszkolu nie przyjmują dzieci na minimum. Zapytałam więc gdzie jest przedszkole, w którym przyjmują. Okazało się, że kilka przystanków od nas. Niespecjalnie mi się uśmiechało jeździć z młodym gdzieś nie wiadomo gdzie, ale zajrzałam na stronę owego przedszkola. Okazało się, że jest to placówka, która przyjmuje dzieci w systemie zmianowym. Rano i po południu. Rzeczywiście przedszkole jest bezpłatne. Dziecko może w nim przebywać do 5 godzin. Autobus mam bezpośredni, jedziemy może 12 minut… Nie jest to tak bardzo daleko. Pomyślałam, że i tak pewnie nie ma już miejsc, ale zadzwoniłam. Tak, żeby uspokoić sumienie, że zrobiłam wszystko, żeby znaleźć dla Małego fajne miejsce, w którym będzie mógł poznać dzieci i nauczyć się różnych fajnych rzeczy. Ku mojemu zdumieniu, pani dyrektor poinformowała mnie, że miejsca jeszcze są, ale trzeba się spieszyć! Aaaa raz kozie śmierć! Zebrałam dzieciaki i pojechałam. Do bazy 😀 Wypełniłam stosowne dokumenty, zapisałam Małego na ranną zmianę, dowiedziałam się, że może przyjeżdżać nawet na 9. I na szczęście Mały będzie uczęszczał do filii, która jednak jest ździebko bliżej 🙂 Mały ma mieszane uczucia. Raz mówi, że mu się podoba, za chwilę mu się nie podoba. W każdym razie worek z Ben 10 trzeba kupić. Worek kosztuje 29,90 zł. Tak. Zwykły worek na kapcie. prawie 30 zł… No ale to ważne przeżycie dla Małego, niech zapamięta, że idąc do przedszkola miał wymarzony worek 😉 Tak strasznie się cieszę, że udało mi się zapisać go do bezpłatnego przedszkola, że chyba w podziękowaniu kupię dla pani dyrektor, która mnie tam pokierowała, bukiet kwiatów 😀 Trochę przeraża mnie podróżowanie autobusem dwa razy dziennie w dość krótkim odstępie czasu. Od razu zadzwoniłam do teściów, którzy przebywają na urlopie. Oboje bardzo się ucieszyli, a teść zaoferował się, że będzie Małego do przedszkola przed pracą zawoził 🙂 Jakoś to będzie. W przyszłym roku Mały pójdzie do zerówki. Jeśli nie uda mi się zapisać go przy szkole Dużego, to zostanie w tamtym przedszkolu. Jestem ciekawa czy Małemu będzie się podobało. Myślę, że z nim będzie łatwiej niż z Dużym, który wył straszliwie i nie chciał wcale chodzić do przedszkola. Nawet teraz nie wspomina dobrze tego miejsca. A właściwie, to nauczycielki. Ja też jej nie lubiłam. Rozmawiałam z nią kilka razy o tym, że Duży nie chce chodzić do przedszkola z jej powodu. Widocznie nie przyniosło to żadnego efektu, bo Duży dzisiaj oznajmił, że cieszy się, że Mały będzie chodził gdzie indziej, bo przynajmniej nie trafi na tą samą panią… No nie trafi. I bardzo dobrze. Żeby tylko nie trafił na gorszą (tfu, tfu, tfu).

Dostałam dzisiaj od koleżanki do obejrzenia fragment ukraińskiego Mam talent. To co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania. Piękna dziewczyna rysowała w piasku niesamowite sceny, płynnie przechodząc od jednej do następnej. Zapraszam do obejrzenia. Fantastyczna Ksenia Simonowa:


Moje wszystko

Witaj kruszynko :) A ja znów będę ciotką ;)

Całkiem niedawno, mianowicie 9 stycznia w godzinach wieczornych dostałam sms od kolegi.  A dzisiaj znów dostałam sms. Z tego samego źródła 🙂 „O. urodziła się o godzinie 13.06. Obie panie czują się świetnie.” Tak więc Maluszek jest już na świecie. Czekałam na to od kilku dni i zastanawiałam się na kogo będę czekać, kiedy ten Maluszek pojawi się już na tym świecie. I sprawa sama się rozwiązała. Następny Malec w drodze 🙂 Moja przyjaciółka, chrzestna matka mojego młodszego dziecka, nosi w sobie malutką fasolkę 🙂 Obie jesteśmy urodzone w kwietniu i maleństwo też przyjdzie na świat w kwietniu 🙂 Cieszę się tak bardzo, że nawet nie umiem określić tego słowami. Czekam na Ciebie Malutkie Słoneczko! – twoja ciotka K. 😉

Moje wszystko

Biust w promocji

Przed chwilką Mały oglądał gazetkę reklamową jednego z hipermarketów. Akurat trafił na stronę z bielizną damską i podziwiając kolorowe biustonosze wrzasnął radośnie:

– Mamusiu, mamusiu! Zobacz! Cycuszki tu są różowe!

No i kto powiedział, że w marketach są buble? Kiedy można tam całkiem ładny nowy biust za 19,90 zł kupić? I jeszcze kolor wybrać 😉

Moje wszystko

Piankowy drób

Kilka dni temu, kiedy byłam na zakupach z Małym i Dużym, chłopcy zażyczyli sobie kaczki do hodowania. W pierwszej chwili trochę się przeraziłam. Wyobraziłam sobie stado żółciutkich kaczuszek wędrujących po moim mieszkaniu i dwa koty wyskakujące znienacka, zza rogu, zza drzwi. No dobra, jednego kota. Drugi pewnie nie wykazałby zainteresowania.. Zdążyłam pomyśleć o tym wszystkim w ułamku sekundy i już, już miałam zapytać Dużego jak on sobie to wyobraża, kiedy on palcem wskazującym pokazał na całą masę towarów wyłożonych na wystawie jednego ze sklepów ze słodyczami i wrzasnął:

– Mamusiu, tu są te kaczki!

Wytężyłam wzrok. Zobaczyłam mnóstwo lizaków, czekolad, wód mineralnych, orzechów, ciastek itp, ale kaczek tam nie było. Pomacałam Dużego po głowie, ale nie miał temperatury.

– Gdzie ty widzisz kaczki synu? – zapytałam.

-No tu. TU!

Duży zniecierpliwiony podszedł do wystawy i wziął do ręki jajko… opakowane w przeźroczystą folię i z metką na której faktycznie widniała kaczka. Mały poszedł w ślady brata i chwycił drugie jajko. Zrezygnowana wzięłam do ręki trzecie i zaczęłam czytać. Okazało się, że jajko należy umieścić w wodzie. W ciągu 24 godzin powinno się z niego wykluć piankowe kaczątko, które można obserwować jak sobie pod wpływem wody rośnie. No dobra. Na takie kaczki mogę się zgodzić. Chłopcy pognali biegiem w stronę domu. Byle szybciej wrzucić jajka do wody. A ja zaczęłam się zastanawiać w co ja te jajka wrzucę, bo przecież nie w garnki. Nagle Duży podstawił Małegu nogę. Niechcący. Mały zachwiał się, wypuścił jajko z rąk i jak w „Matrixie” rzucił się, żeby je uratować przed upadkiem. Nie zdążył. Jajko upadło. Buzia Małego wygięła się w podkówkę, podniósł jajko z ziemi i troskliwie je obejrzał. Po czym odetchnął głęboko z ulgą i powiedział:

– Na szczęście się nie POTŁUCZYŁO…

Gdyby nie powaga sytuacji chyba parsknęłabym śmiechem.. Mały powinien napisać Słownik Nowomowy. Nie nadążam za jego nowymi słówkami i powiedzonkami. Chyba zacznę je spisywać 🙂 Wreszcie bezpiecznie dotarliśmy do domu, jajka zostały umieszczone w słoikach po ogórkach. Przy czym bez kłótni się nie obyło, bo na jednym naklejki już nie było, a z drugiego nie chciała się odkleić… Musiałam zatem wysłuchać, że dlaczego on może widzieć swoje jajko a ja nie mogę widzieć swojego? Dlaczego ten słoik jest lepszy? Ja chcę inny! Nie masz innego? Itd… Wreszcie udało mi się kawałek naklejki odmoczyć i odskrobać. Dzieci zgodnie stanęły w łazience obok siebie i zaczęły obserwację. Jakoś tak mi do głowy przyszło, że będą tam stać te 24 h, w oczekiwaniu na swoje kaczątka ale nie… Po pięciu minutach przybiegł Mały:

– Mamusiu, ta kaczka nie chce wyjść…

– Nie przejmuj się synku, wykluje się jutro…

Mały popatrzył na mnie i pobiegł do łazienki. Za chwilkę przybiegł i zapytał:

– A kiedy będzie jutro?

– Jak się wyśpimy.

Znów pobiegł do łazienki. Postał jeszcze z 10 minut i znudzony poprosił, żeby pościelić mu łóżko, bo on chce, żeby już było jutro i pójdzie spać. Była godzina 17. Jakoś udało mi się zajać go czymś innym i wytrwaliśmy do godziny odpowiedniej do spania. Rano około 7 usłyszałam szelest kołderki i za chwilę tupanie bosych stópek. Skrzypnięcie drzwi od łazienki iiii…

– Mamusiu, mamusiu! Kaczka Dużego się wykluła! A moja nieeeeee!

Zwlokłam się z łóżka i zajrzałam do słoików. Rzeczywiście jajko Dużego pękło i widać było żółtą kaczuszkę w środku. Mały zawodził nadal. Wreszcie wziełąm nożyczki i wydziabałam dziurkę i w jego jajku. Zadowolony Mały pozwolił się nawet umyć i ubrać. Zjadł śniadanie i poleciał obserwować. Cały dzień przynosił mi nowe wieści z łazienki. Kaczuszki rosły sobie kilka dni i na koniec okazało się, że kaczka Małego jest większa niż kaczuszka Dużego. Tak więc sprawiedliwości stało się zadość. Po kilku następnych dniach wyjęłam kaczuszki z wody, bo Mały przestał się zadowalać ich widokiem w łazience, wobec czego kaczki zdobiły segment w dużym pokoju. Zaczęło mi to przeszkadzać.. Kaczki zamieszkały w łazience na stałe. Bez słoików. Zastanawiam się tylko, czy bez wody uschną? Niełatwo jest hodować drób. Nawet taki piankowy 😉

Moje wszystko

Popularność

Minęło sporo czasu zanim odzwyczaiłam się patrzenia w statystyki. Teraz zerkam tam jedynie raz na jakiś czas. Zwykle wtedy, kiedy mam chęć zakończyć swoją pisaninę, lub ukryć blog. Jednak jakimś cudem kilka osób odwiedza mnie w moim wirtualnym światku, czyta to co napisałam i może nawet czeka na ciąg dalszy. Tak więc blogi istnieją nadal. Kiedyś myślałam sobie, że fajnie byłoby gdyby odwiedzało mnie więcej osób. Zmieniłam zdanie. A to za sprawą gazety.pl 😀 Otóż kiedy przedwczoraj zajrzałam w statystyki swojego bloga kulinarnego strasznie się zdziwiłam. O godzinie mocno przedpołudniowej bloga odwiedziło ponad 500 osób. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy statystyki bloxowe czasem się nie popsuły, ale zerknęłam na pierwszą pozycję od góry i nagle zrozumiałam co się stało. Otóż link do jednej z moich notek widniał na głównej stronie gazety 🙂 Nie wiem jakim cudem linki do blogów tam trafiają, czy są wybierane losowo, czy może przez kogoś z administracji, jednak poczułam się zaszczycona 🙂 Oczywiście fakt ten udokumentować musiałam i screena zrobiłam na pamiatkę 😀  Sprawdzałam sobie te statystyki co jakiś czas. Wejść było coraz więcej. I więcej. I więcej. I nagle uświadomiłam sobie, że ja wcale nie chcę, żeby tych wejść było więcej. Zaczęła zjadać mnie trema, jakbym osobiście stała przed tymi wszystkimi ludźmi. I pomyślałam, że nie chcę być popularna. I że cieszę się, że jestem zwykłą osobą. Nikt mi z buciorami w życie nie włazi i żaden paparazzi nie czatuje na mnie siedząc na drzewie za oknem. Na szczęście promocja mojego wpisu nie trwała długo i wszystko wróciło do normy… 🙂 Znów piszę tylko dla siebie i garstki znajomych, oraz może kilku przypadkowych czytelników. I jest mi z tym dobrze.

Moje wszystko

Wodne potyczki międzysąsiedzkie

Sąsiadka z góry nas zalała. No może nie tak, że wszystko w mieszkaniu pływało, ale piękne zacieki zdobią mój przedpokój i kuchnię. Musiało nieźle lecieć, bo przeleciało aż do sąsiadów pod nami. W piątek pobiegłam do sąsiadów na górę z zamiarem zrobienia awantury. Sąsiadka odsłoniła na swoją obronę dziurę do szachtu w przedpokoju. Na wysokości moich oczu nic nie ciekło, więc nie mogłam awantury zrobić. Pobiegłam zatem do sąsiadów piętro niżej, żeby oni z kolei nie zdążyłi przylecieć z awanturą do mnie… U nich pociekło po panelach uszkadzając je dosyć poważnie. Sąsiad z natury jest dosyć nerwowy i lubi nadużywać epitetów, więc nie muszę mówić jak zareagował widząc kroplę wody płynącą po panelu w swoim dopieszczonym przedpokoju. Natychmiast zaprosiłam sąsiada do siebie, żeby zobaczył, że mój sufit jest mokry i tym samym udowodnić, że nie ja jestem winna szkód w ich przedpokoju. Sąsiad przyszedł, popatrzył, po czym stwierdził, że powinnam wyrwać u siebie płytę zamykającą dojście do szachtu (czyli mniej więcej taką na metr szeroką i na dwa i pół wysoką) i zobaczyć gdzie to cieknie… Tia. Na pewno. Ja sobie mam wydziabać dziurę w przedpokoju, odsłonić rury, bo cieknie u sąsiadki nade mną. Powiedziałam sąsiadowi co o tym myślę. Na szczęście ostatnimi czasy nasze wzajemne stosunki towarzyskie są lepsze, ponieważ łączy nas pewna wspólna pasja. Mianowicie koty. My mamy dwa domowe. Oni mają jednego na dochodne. Polega to na tym, że kot w zasadzie mieszka na zewnątrz, ale przychodzi na karmienie dwa razy dziennie, pozwala się wziąć na ręce (ale tylko sąsiadom), oni chodzą z nim do weterynarza jeśli zajdzie taka potrzeba. I tym sposobem mają kota, który jest głównym tematem naszych rozmów. Ostatnio sąsiadka nawet zaczęła mnie wypytywać o różne rzeczy związane z mieszkaniem kotów w domu. Chyba poważnie myślą o zatrzymaniu owego osobnika na stałe.. Wracając do zalania, sąsiad wygłosiwszy opinię o zniszczeniu mojej ściany poleciał awanturować się piętro wyżej. Nie poszłam z nim, bo od razu wiedziałam, że to bez sensu. Sąsiadka z góry wykonała ten sam manewr co ze mną. Odsłoniła rury i powiedziała „no przecież nie cieknie…”. Przed nami był weekend. Martwiłam się okropnie jak to będzie. Przecież jeśli miałoby kapać całą sobotę i niedzielę, to woda mogłaby dolecieć do niższych pięter a u nas mogłaby wyrządzić naprawdę spore szkody. Na szczęscie jakimś cudem kapać przestało. W sobotę wieczorem ściana już wyschła, ale paskudne żółte zacieki pozostały. Kiedy właziłam w kuchni na stołek, żeby sięgnąć z górnej szafki leki dla Mru, zauważyłam, że równie piękny zaciek zdobi moją kuchnię. Pragnę dodać, że to nie jest pierwszy raz kiedy zostałam zalana przez sąsiadkę z góry… W poniedziałek rano przyszła sąsiadka z dołu poinformować mnie, że zgłosiła już do spółdzielni całą sprawę. Podała i swoje mieszkanie i moje. No i dobrze. Przynajmniej nie musiałam lecieć sama. Powiedziała, że panowie ze spółdzielni będą lada moment u nas, żeby obejrzeć ściany i zajrzeć w rury. Przy okazji wypytała mnie o kastrację, odstraszanie kotów od mebli itp. Czekałam na panów dwie godziny. Wreszcie nie wytrzymałam. Ubrałam dzieciaki, poprosiłam sąsiadkę, żeby wzięła nr telefonu od panów jak przyjdą podczas mojej nieobecności i poszłam na zakupy. Wróciłam po godzinie. Panów jeszcze nie było, za to był kot sąsiadów. Przyszedł na śniadanie 😀 Sąsiad zjechał po niego windą. Kiedy kot go zobaczył, wylazł spod samochodu, grzecznie pozwolił się wziąć na ręce i razem wsiedliśmy do windy. Kot naprawdę wygląda na udomowionego przez nich. Dokładnie wiedział do których drzwi ma się kierować i chętnie wszedł do środka. Myślę, że gdyby został wykastrowany, byłoby mu łatwiej przyzwyczaić się do mieszkania w domu. Powiem to sąsiadce kiedy ją spotkam znowu. Panowie ze spółdzielni przyszli wreszcie. Obejrzeli ścianę i poszli na górę. Po chwili wrócili. Sąsiadki nie było. Jeden z panów powiedział, że najprawdopodobniej pękł u niej jakiś wężyk i dlatego nas zalała. Nie wiem jaki wężyk i gdzie on jest umiejscowiony, ale to nie ja jestem hydraulikiem. Panowie zostawili sąsiadce informację, że ma zadzwonić jak już będzie w domu i oni wtedy przyjdą jeszcze raz. Przyszli na drugi dzień. Kiedy spisywali protókół u mnie, usłyszałam, że sąsiadka nie przyznała się do niczego, natomiast wężyk ma założony nowiuśki… Hydraulicy powiedzieli, że niestety nie są w stanie udowodnić sąsiadce, że zmieniła go przed chwilą, że zalała mnie i sąsiadkę piętro niżej. I tym sposobem baba wywinęła się po raz drugi od zapłacenia za szkody przez siebie wyrządzone. No cóż, gdybym ja nie miała ubezpieczonego mieszkania, pewnie też kombinowałabym jak zrobić w konia sąsiadów i uniknąć zapłaty. Sąsiedzi z dołu mają zamiar zgłosić szkodę do ubezpieczyciela. Ja chyba zrezygnuję. Za te dwa zacieki może dostałabym jakieś 100 zł (chociaż pan ze spółdzielni wyraził dużą wątpliwość czy byłoby to nawet te 100 zł…), a straciłabym zniżki. Taki interes chyba nie wart świeczki jest. Ale wiem jedno. Jeśli kiedykolwiek jeszcze góra zacznie mnie zalewać, nie pójdę z tym do nich, tylko od razu do spółdzielni. Do trzech razy sztuka kochana pani sąsiadko!

P.S. Moja Babcia kończy dzisiaj 84 lata 🙂 Wiele jej zawdzięczam. Jest jedną z niewielu osób, na które zawsze można liczyć. Pomimo swojego wieku, zawsze jest chętna do pomocy i nawet zostaje z chłopcami, kiedy ja muszę pilnie wyjść. Taka Babcia to skarb. 100 lat Babuńku!!!

Kocim okiem · Moje wszystko

Mru.

Dzień dobry. To ja Wasz Mru. Nie pisałem nic bardzo długo, bo ciężko zachorowałem. Nie jest to niczyja wina, że tak się stało. Wetka i Duża Tymczasowa mówią, że często się tak dzieje z kotkami, które pochodzą z dużych skupisk. Jak pamiętacie ja właśnie z takiego miejsca pochodzę. Zaczęło się od tego, że siusiałem w różne miejsca. Później Duża zauważyła, że moje siuśki się pienią i zaniepokoiła się na poważnie. Ukradła mi siuśki i oddała wetce. Pisałem o tym ostatnim razem. Wyniki były bardzo niedobre. Wetka powiedziała, że teraz muszą ukraść mi trochę krwi, żeby z niej przeczytać co mi jest. Nie było łatwo. Nie chciałem, żeby zabierali mi krew, która jak powszechnie wiadomo jest potrzebna, żeby żyć. Jestem tylko małym kotkiem. W moim małym ciałku i tak jest jej malutko, więc nie rozumiem jak oni wszyscy mogli jeszcze tę odrobinkę próbować mi zabrać. Wetka pokłuła mi trzy łapki, bo nie chciałem się zgodzić, żeby krew poleciała. Wyniki z krwi nie były złe i wcale nie potwierdziły tego, co podejrzewała wetka. Najpierw myśleliśmy, że zatrułem się kwiatkiem. Wetka nic więcej moim Dużym nie mówiła. Dopiero po jakimś czasie wyznała, że podejrzewa, że jestem chory na śmiertelną chorobę – FIP (zakaźne zapalenie otrzewnej). Duża mówi, że na pewno nie wiecie co to jest FIP, więc zacytuję z pewnej strony: „Zakaźne zapalenie otrzewnej kotów jest chorobą wywoływaną przez infekcję koronawirusem. Wiele różnych odmian koronawirusa może zainfekować kota, jednak większość z nich nie wywołuje choroby. Odmiany wywołujące FIP są odróżniane poprzez swoją zdolność do inwazji i rozwoju w komórkach białych krwinek. Zainfekowana komórka przenosi wirusa poprzez ciało kota. Silna reakcja zapalna zachodzi w tych tkankach, w których ulokowały się zainfekowane komórki. Dochodzi do wzajemnego oddziaływania na siebie układu immunologicznego i wirusa, które powoduje chorobę.” … „Obecnie FIP jest uważany za śmiertelną chorobę. Niestety, nie istnieje jak na razie żadne lekarstwo. Podstawowym celem terapii jest udzielenie kotu opieki i złagodzenie objawów choroby. Niektóre lekarstwa mogą powodować jej krótkoterminowe złagodzenie u niewielkiego procenta pacjentów. W niektórych przypadkach okazuje się pomocne podanie kotu mieszanki kortykosteroidów, leków cytotoksycznych i antybiotyków wraz z podawaniem odpowiedniego pożywienia i płynów.” Jak sami widzicie FIP jest okropną chorobą, której nie da się wyleczyć. Dostałem od razu lekarstwa, które sprawiają, że lepiej się czuję. Łykam tabletki, które pomagają mojej wątrobie się regenerować. Mam silną żółtaczkę. Okropnie schudłem i wcale nie mam chęci na zabawę. I ciągle mam wysoką gorączkę. Mój Łatek próbuje zachęcić mnie do wspólnych ganianek, ale ja nie mam siły. Duża czasem musi mi trochę pomóc odgonić Łatka, bo ja nie daję sobie rady sam. On jest za ciężki. Ja teraz bardzo dużo śpię. Wetka powiedziała, że muszę mieć dużo spokoju i miłości. Moja Duża ciągle mnie przytula, głaszcze i prosi po cichutku, żebym dał z siebie wszystko i wyzdrowiał na przekór wszystkiemu. Troszkę jej posłuchałem. Jakiś czas temu w moim brzuszku zaczął się już gromadzić płyn, który pojawia się przy tej chorobie. Teraz płynu nie ma. Znikł. Wczoraj byłem u wetki na wizycie kontrolnej. Miałem robiony test na inną chorobę, która nazywa się FIV, bo Duża i Duża Tymczasowa zaczęły się martwić moim chudnięciem. Znowu musiałem oddać trochę swojej krwi, żeby zobaczyć czy tamta druga paskudna choroba też mnie zjada. Moja Duża stała cały czas przy teście i obserwowała czy pojawią się dwie czy jedna kreska. Bała się tak okropnie, że aż rozbolał ją brzuch. Na szczęście okazało się, że nie jestem chory na FIV. Teraz wszyscy zastanawiają się dlaczego jestem taki chudy. Na dodatek dostałem paskudny katar, który nie pozwala mi normalnie oddychać. Wydzielina wydostaje się z nosa na zewnątrz, oblepiając obie dziurki i zasychając nie pozwalając powietrzu przedostać się do mojego noska. Duża wyciera mi nosek zwilżonymi chusteczkami i wpuszcza kropelki. Przez tydzień brałem antybiotyk, ale nie pomagał i zacząłem się denerwować. Antybiotyku już nie biorę. Moja Duża, wszyscy znajomi i moi przyjaciele z forum miau nieustannie trzymają kciuki i błagają mnie, żeby wyzdrowiał. Bardzo chciałbym być zdrowy. Mam dopiero rok. Duża mówi, że w ciągu kilku ostatnich tygodni bardzo się postarzałem i wyglądam teraz jak koci dziadziuś. Chciałbym znaleźć sposób na wygonienie zielonych glutów z mojego noska, bo one w tej chwili są moim największym utrapieniem. Gdyby ich nie było, może jadłym więcej i nie byłbym taki chudziutki. Nie chcę, żeby moja Duża się martwiła o mnie. Chciałbym żyć jak najdłużej z nimi, bo wiem, że mnie kochają. Nie wiem ile czasu jeszcze mi zostało. Wiem, że moi Duzi i wetka robią wszystko, żebym został z nimi, ale ja jestem coraz słabszy. I leczenie też przebiega bardzo powoli a czasem staje całkiem w miejscu. Niedługo zacznę kolejną serię zastrzyków, po której chciałabym poczuć się naprawdę lepiej. Tymczasem idę odpocząć na swoim ulubionym balkonie, dopóki świeci jeszcze słońce. Pozdrawiam wszystkich czytelników –

– Mru zmęczony.

P.S. Mój kochany Mru, po którym dostałem imię, dostał nowego kotka na przechowanie. Jest podobny do mojego Łatka i został zabrany od ludzi, którzy go bili. Jest jeszcze bardzo młody, ale przesłodki, kochany i doskonale umie udawał surykatkę, o czym możecie przekonać się TUTAJ. Mrułat szuka kochającego domku. Czy Twoje kolanka są wolne?

Moje wszystko

Magicy czy szarlatani?!

Od lat zastanawiałam się czy istnieją ludzie, którzy naprawdę posiadają zdolności telepatyczne, czy rzeczywiście potrafią wróżyć z kart, fusów, kul magicznych itp. Czy jasnowidz naprawdę widzi co się działo dwa dni wcześniej, lub co będzie się działo za tydzień? Nie bardzo w to wierzę. Kiedyś wybrałam się do wróżki. Z dwiema koleżankami. Wróżka nie miała gabinetu z kulą, czarnym kotem i innymi akcesoriami. Wróżyła ze zwykłych kart w zwykłym mieszkaniu, w którym biegały dzieci, gotował się obiad i szczekał pies. Wtedy wywróżyła mi małżeństwo z blondynem z bliskiego otoczenia. Wywróżyła mi też jedno dziecko – syna. Powiedziała mi o różnych chorobach, które przebyłam. I jeszcze parę innych rzeczy. Faktycznie robiło to wszystko wrażenie i babka na dodatek trafiała w dziesiątkę. Byłam pod ogromnym wrażeniem. Do tej pory myślę czasem o tamtej wizycie i zastanawiam się jak ona to wszystko z tych zwykłych kart wyczytała. W zeszłym tygodnu M podrzucił mi do obejrzenia dwa programy. Bohaterem jest anglik Derren Brown. W pierwszym filmie Derren zdradza i tłumaczy niektóre sekrety i zachowania wróżek, mediów i innych „magików”. W drugim filmie pt.: „Mesjasz”, sam wciela się w różne role starając się przekonać o swoich zdolnościach nadprzyrodzonych pewne grupy ludzi oraz tych, którzy sami podają się za media itp. Zachęcam do obejrzenia obu filmów. Pierwszy składa się z sześciu części, drugi z ośmiu, przy czym pod koniec każdej częście pojawia się odnośnik do części kolejnej. Dzięki tym filmom zrozumiałam, że to co powiedziała mi wtedy owa wróżka mogłoby pasować do milionów innych osób. To ja dopasowałam to wszystko ściśle do siebie. No cóż, przecież każda z nas może w przyszłości poślubić blondyna z bliskiego otoczenia… Przecież każda poznana osoba staje się po jakimś czasie osobą z bliskiego otoczenia 😉








Poza tym u nas nic się nie dzieje. M wrócił już do pracy, a ja nie mogę wpaść w odpowiedni rytm. Ciągle się spieszę i ciągle nie mam czasu. I ciągle się „nie wyrabiam”. Rozpoczął się sierpień więc w klubie obowiązuje nowy harmonogram zajęć. Nie dosyć, że na moje zajęcia przypadają inne dni niż w lipcu, to jeszcze godziny do bani. 18.30 to stanowczo za wcześnie. Nigdy nie wiem czy M zdąży wrócić z pracy, żeby zająć się dziećmi.

A na koniec ciekawostka. Zajrzałam wczoraj do skrzynki pocztowej i wyciągnęłam awizo powtórne, dla niejakiego Przyborka Grzegorza. Nie znam faceta. W życiu o takim nie słyszałam a już na pewno nie mieszka taki z nami. Chyba bym zauważyła gdyby było inaczej. Ale tym Grzegorzem nękają mnie już od lat, więc nie zdziwiłam się zbytnio, bo zdążyłam się już przyzwyczaić. Jednakże coś w tym kwitku przyciągnęło moją uwagę. W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałam na co patrzę i co widzę, ale coś ewidentnie było nie tak. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że na kwicie widnieje stempel z datą. 32 lipca! 😀 Nastąpiły jakieś zmiany w kalendarzu, a ja nic nie wiem? Koniec świata! 😉