Moje wszystko

Ostatni

 I bardzo dobrze. Nareszcie kończy się ten paskudny listopad. Nic dobrego mi nie przyniósł, a raczej większość zmartwień i nerwów przypadła na ten właśnie miesiąc. No i na dodatek andrzejki dzisiaj, a ja jak zawsze w domu. Koleżanka dała mi linka do strony z tarotem i oczywiście wlazłam i kliknęłam na te 3 karty, a teraz jestem zła, bo mi jakieś bzdety wyszły. Oczywiście nauczyłam się brać takie wróżby z przymróżeniem oka, jednakże gdzieś tam w środku jakiś niepokój pozostaje. Aczkolwiek pocieszam się, że pytanie jakie zadałam przed kliknięciem w karty, które miały mi dać na nie odpowiedź, nie dotyczyło dużej sfery mojego życia. Zapytałam po prostu czy moje dzieci szybko wyzdrowieją 😀 Wyszło mi coś w stylu, że szykują się zmiany na lepsze, że zła passa nas wkrótce opuści i będzie dobrze. No ale wyciągnęłam też kartę śmierci, której sama nazwa w zestawieniu ze zdrowiem jakoś dobrze mi się nie kojarzy. Mimo, że w opisie karty stoi, że przeważnie (!!!) śmierci fizycznej ona nie zwiastuje, a raczej koniec jakichś problemów, czyli "śmierć" złemu okresowi, jednakże jakiś niesmak mi pozostał. Po raz kolejny obiecałam sobie: żadnych wróżb więcej. No chyba, że za rok, jak Mały jeszcze troszkę podrośnie, to zajmiemy się wróżbami andrzejkowymi w domu. Lanie wosku itp. Tak sobie myślę, czy znam wogóle jakiegoś Andrzeja?? Żeby nie wyszło, że jestem jakaś nie tego i życzeń znajomym nie składam imieninowych. Hmmm. Żaden do głowy mi nie przychodzi. Istnieje zatem prawdopodobieństwo, że nikt z pretensjami się nie zgłosi..
 Wieczorne niebo było dzisiaj cudne. Słońce zachodziło na czerwono z odcieniami żółci. Lubię patrzeć na zachód słońca. Zrobiłam nawet zdjęcia, ale zmysłu fotograficznego nie posiadam, więc wyszło tak sobie:

zachod

 Żegnam się zatem z brzydkim listopadem bez żalu. Nie będę tęskniła.


P.S. Dobry rysownik potrzebny od zaraz!

Moje wszystko

Sobotni wieczór matki chorych dzieci

 Duży kaszle i kaszle. Chciałam się już położyć, ale każde jego kaszlnięcie wywołuje u mnie niepokój. Posiedzę jeszcze i popilnuję, żeby nic złego mu się nie przytrafiło.

 Wysłuchałam dzisiaj dwóch płyt ze słuchowiskami Chmielewskiej. Zaczęłam i trzecią, ale w połowie płyty nieświadomie wyłączyłam się dla świata i wogóle nie wiem czy mi się podobało 😀 Książki znam i lubię, więc chyba powinno przypaść mi do gustu, zwłaszcza, że obsada dobra. Jutro dosłucham to, czego nie usłyszałam dzisiaj. No i jeszcze czwarta płyta czeka. A w tygodniu dojdzie i piąta 🙂 Oprócz słuchania książek, zajęłam się szukaniem prezentów mikołajowych dla moich pociech. Przecież do Świąt zostało już tak niewiele czasu… Wchodziłam więc na różne strony internetowe z zabawkami i innymi przedmiotami, które może zainteresowałyby Dużego. Bo Mały zadowoli się czymkolwiek, byle było. Wybór ogromny. Z pewnością większość dzieci będzie miała udane Boże Narodzenie 😀 Ale jakoś tak wyszło, że nic pasującego do moich chłopców nie znalazłam. Nie mówiąc już o jedenastoletnim chrześniaku mojego męża, który dopiero co miał urodziny i z bólem prezent na nie wybrałam, jako że gustów chłopięcych dla tego wieku nie znam kompletnie… Znalazłam za to idealny prezent dla Dużego na komunię. Jakiś czas wspomniał o mikroskopie podłączanym do telewizora. Myślałam, że zobaczył coś takiego w jednym z programów na Discovery, ale nie.. Okazało się, że jest to przedmiot łączący zabawę z nauką. Nazywa się Cyber Oko . I moje dziecko jest tym zachwycone. Tak sobie myślę, że akurat na komunię mogłoby być. Rower kupują dziadkowie. Play Station – babcia. Prababcia też już ma prezent gotowy. Oczywiście wszyscy dzwonią do nas po poradę, co najlepiej kupić. No i wszystkie pomysły na fajne prezenty "rozdałam" rodzinie… A sama nie wiem co kupic :/ No ale miało być o prezentach na Święta, a ja znów o tej komunii. Czas szybko biegnie. Dopiero był wrzesień i początek roku szkolnego, a tu za chwilkę koniec semestru. A za drugą chwilę WAKACJEEEEEE!!! 😀 Jeszcze chyba nigdy w życiu nie pragnęłam tak bardzo lata jak teraz. Za oknem szaro i buro. I pada. I wieje. I wogóle jest zimno. Jak ma tak być całą zimę to ja wolę lato. Przez chwilkę było pięknie, kiedy biały puch z nieba spowił trawniki, dachy, gałęzie drzew i samochody stojące na parkingu pod blokiem moim. Ale radość nie trwała długo, bo przyszły deszcze i zmyły biel, odkrywając placki zwiędłej trawy, przyozdobionej tu i ówdzie przez psy, nagie ramiona drzew i pełno śmieci pod balkonami. Marzę o prawdziwej zimie. Takiej z mrozem, metrem śniegu i słońcem. Chyba się jednak nie zanosi na taką. Z przykrością myślę, że moje dzieci nie znają zimy. Śnieg widują w ilościach śladowych i tylko przez chwilkę. Z rozrzewnieniem wspominam swoje dzieciństwo, kiedy w zimie było zimno a w lecie ciepło. Teraz mamy w zimie ciepło a w lecie upalnie albo ciepło. Bez sensu. Ja się wyjeździłam na sankach, łyżwach, nartach za wszystkie czasy. Cieszę się, ze przyszłam na świat w odpowiednim momencie, żeby tego wszystkiego zaznać. Mój starszy syn jeszcze zdążył trochę na sankach pojeździć. I miał okazję poczuć jak to jest, kiedy mamunia idzie zamyślona przez park i "gubi" dziecko z sanek, akurat przy największej zaspie 😉 Dziecko się drze, a mamunia po 10 metrach orientuje się, że skądś ten krzyk zna, odwaraca się i w panice wraca po tobołek zawinięty w dwa koce, dzięki czemu nie może się on samodzielnie poruszać i musi wrzeszczeć, żeby mamunia zauważyła brak obciążenia z tyłu 😀 Na szczęście nie jestem ewenementem w tym temacie, bo większość moich znajomych zaliczyła taką "zgubę" przy okazji spacerów z własnymi pociechami. I nawet ja byłam swego czasu taką zgubą 😛 I to niejeden raz 😀 Mój młodszy syn nie ma takiego szczęścia. Odkąd zaczął chodzić samodzielnie i kumać cokolwiek, zima się na nas wypięła i nie chce przyjść. Obraziła się czy co? Spróbujmy więc Zimę zaprosić. Może się uda:

Szanowna Pani Zimo! Niech się Pani zlituje i wpadnie do nas chociaż na miesiąc. Pomrozić i śniegiem sypnąć, żeby nasze dziateczki umiłowane miały trochę radości z tej pory roku. No i przy okazji pomogłaby nam Pani przegonić te wszystkie choróbska i zarazki, które uwielbiają obecną aurę i krążą nad nami jak sępy nad padliną. A owady grzeją dupska pod ziemią i na lato wyjdą na powierzchnię znowu dwa razy większe niż być powinny i zmutowane jakieś. Kajamy się przed Panią i uniżenie prosimy o przybycie na Święta. Ale te Bożonarodzeniowe, bo ostatnio Chyba kalendarz Pani szwankuje i nieustannie widzimy się na Wielkanoc.. Jest nam Pani niezbędna w tym czasie, czekamy z utęsknieniem – Mały Troll, Duży i JA. Matka dwójki chorych dzieci…

Moje wszystko

Notka jęcząca bardzo..

 Wróciłam od lekarza z dziećmi. Mały zdrowieje, ale jeszcze kaszle. Dużemu tradycyjnie przeszło na oskrzela. Nowy antybiotyk, inhalacje, siedzenie w domu, zaległości w szkole. Szlag by to trafił! Wiedziałam, ze tak będzie. Zastanawiam się, czy aby to, że zawsze obawiam sę tych oskrzeli, nie sprawia, że właśnie na oskrzelach się kończy. W najlepszym wypadku… Bo i płuca się zdarzają. Znów będę musiała kombinować, żeby wyjść do sklepu, do szkoły po lekcje itp, itd. Najgorsze te zaległości. Od poniedziałku wchodzi nowy temat z matematyki. Znów na mnie spadnie wprowadzenie Dużego w tajniki mnożenia. Ja nie jestem pedagogiem, nie umiem uczyć dzieci, nie mam cierpliwości, NIE CHCĘ!!!! On też ze mną nie chce. Nie jesteśmy kompatybilni w temacie lekcji. Stanowczo lepiej wychodzi mu wprowadzenie w szkole. Ja mogę ewentualnie wyjaśnić jakieś niezrozumiałe zawiłości. Ale uczyć od początku? Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee ;(

 Kolejna sprawa: pieniążki kochane. Czekam i czekam, aż łaskawie na konto wpłyną. A one złośliwe bestie, nie chcą i już. Zaczynam się denerwować. Czyżby firma, w której pracuje M, w związku z kryzysem i sporym spadkiem wartości swoich akcji, nie miała pieniędzy na wypłaty dla pracowników? Jeszcze nigdy nie zwlekali tak długo. Mam nadzieję, że dzisiaj wreszcie przelew nastąpi, bo kurdę mam recepty do wykupienia i niecałe 20 zł w portfelu. A leki potrzebne… No i ten nowy antybiotyk.. Nie no, po prostu wykrakałam sobie to wszystko i tyle. Powinnam zostać na stosie spalona, za praktyki czarnowidzenia. I na dodatek M chory. Szpital w domu. I mnie boli gardło, ale przecież wszyscy nie mogą chorować. ktoś musi na straży lekobrania o godzinach odpowiednich stać. Ktoś musi towarzystwo oporządzać. I dbać o to, żeby mieli co zjeść i wypić. Ciekawe czy kiedyś nie będę to musiała być ja..

Moje wszystko

Naleśniki Wanted!!!

 Naleśników mi się chce! Beznadziejnie i rozpaczliwie! Muszę natychmiast znaleźć kogoś, kto zrobi mi naleśniki. Z dżemem. Albo z bitą śmietaną i brzoskwiniami. Albo suchych nawet. Ktoś chętny? Mogłabym sama, owszem, ale istnieje kilka przyczyn, dla których tego nie zrobię. Po pierwsze nie chce mi się już, bom zmęczona. Po drugie – nie umiem. Po trzecie – patelnia mi się rozkraczyła na dobre: przypala i przykleja wszystko do swojej powierzchni, jakby na siłę towarzystwa szukała. Po czwarte – nikomu innemu naleśników się nie chce, więc musiałabym zjeść wszystkie sama, co jak wiadomo nie służy mojemu planowi schudnięcia chociaż 3 kilo do lata. Ale chęć mam… I proszę się nie śmiać, ze nie umiem. Próbowałam nie raz. Za każdym razem wychodzi mi paskudna breja, albo kluchy pocięte w kawałki. No nie umiem i koniec. Nie będę już próbować. Najwyraźniej to najprostsze danie na świecie nie ma życzenia być przyrządzonym przeze mnie. Ech, życie.. 😉

Moje wszystko

Jest lepiej

 Młodzież wylazła z łóżek i radośnie rozpieprzyła zabawki po całym domu. Po tym właśnie poznaję, że jest im lepiej. Mały Troll noc przespał w miarę spokojnie. Obudził się kilka razy, ale tylko na chwilkę. Miałam go zresztą na oku. Po prostu wygoniłam swojego ślubnego na noc do pokoju dziecięcego i przygarnęłam Trollinka. Duży był zadowolony, że tatuś śpi pod spodem (łóżko piętrowe mają) i nie marudził tak bardzo przy zasypianiu jak zwykle ma w zwyczaju czynić. Dzisiaj korzystając z odwiedzin babci, poleciałam szybko do szkoły po lekcje dla Dużego. I już mam stres przed odrabianiem tego wszystkiego. Cierpliwości mi brakuje do tego typu zajęć. Zwłaszcza jak widzę, że Dużemu się nie chce… Najczęściej wygląda to w ten sposób, że Duży czyta polecenie, po czym patrzy na mnie jakieś 1,5 minuty. Później upuszcza ołówek i nurkuje pod biurko w jego poszukiwaniu. Znajdzie przy okazji porzucone wcześniej przez Trolla zabawki, pogrzebie w kablach, podrapie się po kostce i wraca na krzesło. Po czym nagle przypomina sobie, że chce mu się pić, jeść, siku, boli głowa, noga, ręka, babcia powiedziała, dziadek zrobił, Troll pomazał… Upomniany wraca z niechęcią do lekcji. Ponownie czyta polecenie i upuszcza ołówek… Ewentualnie rozgląda się na boki, albo zakłada nogi na krzesło, albo pokłada się na książkach, bo chyba w ten sposób wiedza z nich do głowy mu przepływa… Innego wytłumaczenia nie widzę. Tak więc od jutra zaczyna się cały cyrk.. Do tego dochodzi Mały Troll kręcący się wkoło i chętny do pomocy przy rozwiązywaniu zadań, dopominający się swojego zeszytu, długopisu i pochwał za każdą postawioną kreskę 🙂 Chyba chlapnę sobie coś na uspokojenie zanim przystąpię do odrabiania lekcji. Duży zawsze mówi, że gdyby miał przedmiot dzięki któremu mógłby zamieniać ludzi, zamieniłby swoją panią na taką, która by mniej zadawała. Ja też bym na taką zamieniła.

 Mały przyszedł dzisiaj do mnie i wyszeptał: "mamusiu straciłem głoś, kupiś mi nowy???". Oj gdyby tak można było… Kupiłabym sobie nowy śmiech na przykład. Bo ten co mam jest do niczego. Ni to koń ni to słoń. Jakby grochem o garnek rzucał… Mogłabym też kupić sobie lepszy wzrok. Oraz jeszcze kilka innych rzeczy, co mi trochę przeszkadzają, ale na szczęście jest zima i nie widać ich aż tak bardzo. A do lata to może uda mi się chociaż ze 3 kilo zgubić. MOŻE. No dobra. Mały urąbał stół serkiem, więc dosyć laby, pora wrócić do obowiązków domowych. Udanego wieczoru wszystkim czytelnikom 🙂

Moje wszystko

Nie lubię poniedziałków!

 Dzisiejszy dzień Mały rozpoczął kilkoma "szczeknięciami". Za chwilkę zawtórował mu Duży. Wiedziona jak najgorszymi przeczuciami pognałam do pokoju chłopców i obmacałam Małemu głowę. Póki co temperatury nie było. Wizytę do lekarza zamówiłam od razu. I nawet zdziwiłam się, że udało mi się połączyć z przychodnią przy pierwszej próbie. Zwykle telefon jest albo zajęty, albo nikt nie odbiera. Korzystając z chwilowej obecności teścia u nas, pobiegłam do sklepu, zrobić jakieś mniejsze zakupy, po czym udaliśmy się do lekarza. Mały maszerował dosyć chętnie, mimo, że kaszel go nie opuszczał. Diagnoza nie podoba mi się wcale, ale niestety domyślałam się, że taka właśnie będzie. Bo Mały ma zapalenie krtani.. Stąd to poranne "szczekanie". A i Dużemu infekcja rzuciła się na krtań i tchawicę, ale on jest w trakcie antybiotykoterapii, więc jakoś inaczej przechodzi… Mały po powrocie do domu padł. Temperatura wzrosła jak na zamówienie. Leżał taki biedny w łóżeczku, gładził mnie po twarzy i rozmazywał paluszkiem moje łzy. Głos stracił prawie całkowicie. Udało mi się uśpić go na kilka chwil. Wiem, że dzisiaj w nocy nie będę spała. Będę pilnowała Małego. No i do Dużego zajrzę. Mały dostał dawkę środka przeciwgorączkowego i natychmiast się ożywił. Pobiegł do brata i razem siedzą przed komputerem, zgłębiając tajniki Googli… A ja.. ja chyba powinnam się zdrzemnąć, bo przede mną długa noc. I zawsze wszystko niefajne przytrafia się w poniedziałek..

Moje wszystko

Ambulatorium…

 Duży ma zapalenie gardła. Całą noc gorączkował. Rano rtęć wjechała na 38,1, nie czekałam kiedy podskoczy dalej. Dałam odpowiedni medykament, poleciałam na zakupy i po śniadaniu udaliśmy się do ambulatorium. Zmiany jakieś wprowadzili, połapać się nie mogłam gdzie mam wleźć, żeby się zarejestrować. Okazało się w końcu, że do zabiegowego. Za biurkiem siedziała baba wymalowana jak na imprezę, w bucikach na obcasie, obcisłym swetrze i dżinsach, i żuła gumę. Na dodatek wisiała na telefonie. Na przeciwko baby siedziała pacjentka i baba ruchem dłoni tylko powiedziała mi, ze mam grzecznie czekać na zewnątrz. Wyszłam więc dołączając do małego tłumku przed gabinetami. Wszyscy czekali na swoją kolej do zabiegowego i czas umilali sobie pogawędkami. Jedna starsza osoba stała trochę z boku i ze zniecierpliwieniem spoglądała na zegarek. "Czekam już pół godziny na lekarza" pożaliła się. Z zabiegowego wyszła pacjentka, a za nią wymalowana baba, przy czym okazało się, że to jest pielęgniarka… Zamknęła gabinet na trzy spusty. Starsza Pani spytała kiedy wreszcie pan doktor ruszy tyłek i przyjdzie ją zbadać, jako, że była jedyna do internisty i czekała już naprawdę długo. Baba polazła do gabinetu, gdzie najwyraźniej pan doktor internista z panią doktor pediatrą robili coś bardzo ważnego, bo rozlegały się śmiechy i dosyć głośna rozmowa. Baba oznajmiła głośno, żeby było ją dokładnie słychać: "panie doktorze jakaś NERWOWA pacjentka do pana", po czym zamknęła drzwi. Pan doktor wylazł leniwym krokiem  z gabinetu po jakichś 5 minutach i wreszcie starszą panią przyjął. Ja natomiast cały ten czas czekałam pod zabiegowym na rejestrację. W połowie tego czekania mniej więcej, do ambulatorium weszła pani z dzieckiem. Przy samym wejściu oznajmiła, że dziecko najprawdopodbniej ma jakąś chorobę zakaźną wieku dziecięcego i ona lepiej poczeka za drzwiami. Spojrzałam na dziecko z przerażeniem. No tak, jak Duży coś złapie o dziecka, to za chwilkę złapie to też Mały. Za nic! Popchnęłam Dużego w stronę korytarzyka i kazałam usiąść. Pani natomiast, namówiona przez wszystkich pozostałych pacjentów, zaczęła poszukiwania lekarza, który mógłby dziecko zbadać i diagnozę postawić. Zapukała do jednych drzwi, odpowiedziała głucha cisza. Drugie były drzwiami od gabinetu pediatrycznego, więc pani wlazła do środka i czekała na lekarza. Wylazła po jakichś 10 minutach bezowocnego oczekiwania. W tym czasie do ambulatorium przybyła kolejna pracownica, mianowicie pani sprzątaczka. Kiedy pani z dzieckiem wreszcie zdecydowała się zapukać do izolatki, która jednocześnie była siedzibą dla sprzętów do sprzątania, pani sprzątaczka zaprotestowała gwałtownie (ciekawe dlaczego!), że "nie, nie tam nie można, bo lekarze tam siedzą". Cholera! Pani wyjaśniła, że dziecko zaraża i wlazła. Dziecko wreszcie zostało zbadane. W tym czasie stuk, stuk, stuk zastukały obcasiki wymalowanej pielęgniarki i wreszcie zostaliśmy zarejestrowani. Baba pouczyła nas, że teraz mamy wyjść i czekać, bo pani doktor wie, że jest jeszcze jeden pacjent. Wyszliśmy więc i czekaliśmy. I czekaliśmy, i czekaliśmy, i czeeeeekaaaaaliiiiiśmy… Pani z chłopcem wreszcie wyszła. Chłopiec ma szkarlatynę.. (!!!) W tym czasie pani sprzątaczka zamopowała podłogi w gabinetach w związku z czym wymalowana baba zawiesiła przyjmowanie pacjentów, bo PODŁOGA MOKRA!!! Wszyscy spojrzeli na babę i pomyśleli: "chyba pani żartuje..". Pani doktor natomiast zdecydowała się przyjąć nas jakieś 15 minut później, kiedy w poczekalni zaczął się robić tłok. Wyjrzała z gabinetu i zapytała kto z dzieckiem. No ja. Ale w międzyczasie przyszła para z maluszkiem, więc pani doktor kiwnęła palcem na tamtych. Pomyślałam sobie, że będę wredna i nie pozwolę, żeby kolejna osoba się przede mnie wcisnęła, bo nie wiadomo, czy pani doktor po badaniu nie zdecyduje się na kolejną półgodzinną przerwę… Tamto dziecko z powodu mokrej podłogi i tak nie było jeszcze zarejestrowane, więc wsunęłam się do gabinetu i rozebrałam Dużego do badania. Pani doktor biedna najpierw się zastanawiała czy wogóle antybiotyk dać, a później myślała jaki będzie najbardziej odpowiedni… Wreszcie udało nam się opuścić to miejsce okropne. Pomyśleć, że tam pracują lekarze, którzy mają pomagać, a tymczasem traktują to miejsce jak chwilę oderwania się od prac domowych chyba i tylko patrzą jakby się tu na kawkę wyrwać… A ty człowieku siedź w zarazkach z dzieckiem, które ma 38 stopni gorączki, bo podłoga jest mokra…

Moje wszystko

Błeh…

 Zdaje się, że Duży jest chory. Skarżył się na ból gardła i jakoś wcześnie poszedł spać… Nie cierpię kiedy chorują. Martwię się, czy Mały nie złapie bakcyla, czy uda się nam wyjść bez antybiotyku, czy nie rozwinie się zapalenie oskrzeli (i tak się rozwija..), albo zapalenie płuc. Jutro zapewne czeka mnie wizyta w ambulatorium. Żeby chociaż noc przespał bez sensacji. Mnie też jakoś gardło pobolewa. Boję się, żeby nie powtórzyła się sytuacja znad morza, kiedy to złapałam fatalne zapalenie gardła, przy którym nie mogłam spać, jeść, chodzić, pić, przełykać i jeszcze kilku innych rzeczy.. Albo lepiej chyba jednak, żebym ja miała takie zapalenie niż Duży. Albo Mały.. Cholera, wykrakałam sobie tą chorobę chyba, bo od kilku dni nie myślę o niczym innym, tylko o tym, żeby czasem dzieci nie zachorowały! I po co to? No po co? Na dodatek pada śnieg. Zaczął padać jak byłam na ćwiczeniach. Paskudny i mokry. Poprzyklejał mi się do kurtki, czapki, torby, rękawiczek. Wlazłam do klatki schodowej biała jak bałwanek. Na weekend zapowiadają dosyć intensywne opady śniegu. Możemy się zatem spodziewać tytułó wna pierwszych stronach gazet: "Zima zaskoczyła drogowców!". Zaskakuje ich tak co roku. Nie ważne czy to listopad, grudzień czy styczeń. Drogowcy są zawsze tak samo zaskoczeni.. A ja muszę jutro iść na zakupy. Muszę też posprzątać i zrobić obiad. No i pewnie będę musiała iść do lekarza. A może psikadłem sobie do gardła zajrzeć? Chyba nie zaszkodzi.. A może nawet pomoże. I jakąś tabletę do ssania może wezmę? A rano płukanie gardła wodą utlenioną? Brrrr, nie znoszę zimy. Dobrze, że do lata coraz bliżej 😀

 Mały troll nie może pogodzić sę z tym, że nie posiadam siusiaka. Co jakiś czas upewnia się pytaniem: "mamusiu a ty nie masz siusiaka?", czy może przypadkiem mi nie wyrósł. Dzisiaj zapytał o to w trakcie ubierania. "a ty nie maś siusiaka?". "No nie mam". "A dlaciego nie maś? Pjecieś wsiści mają a ty nie maś…". O matko! Wszyscy mają! To chyba muszę sobie jakiegoś dosztukować, czy co? No bo co się tak wyróżniać będę wśród tłumu…

Moje wszystko

Jest!!!

  Śpieszę donieść, że wczoraj około godziny 15 wreszcie powiększyła mi się rodzina. Dalsza, ale jednak dosyć bliska. Na świat był uprzejmy przyjść chłopiec. Nie wiem niestety jaki jest duży, bo tatuś wyżej wymienionego z wrażenia zapomniał zapamiętać 😀 Gratulacje dla mojej ukochanej kuzynki. I wszystkiego najlepszego dla maluszka 🙂

It's a boy!

Moje wszystko

Wieje

 Ależ fatalna pogoda. Od rana wichura, deszcz, ciemność i zimno do tego. Wcale wstać nie mogłam. Dobrze, że Duży dzisiaj do szkoły na 8.55 szedł. Zwlokłam się jakoś przed 8, zrobiłam śniadanie, zjedliśmy i wyszliśmy na te wiatry i deszcze. Natychmiast owiało nas ze wszystkich stron. Miałam wrażenie, że Mały, którego ciągnęłam za sobą za rączkę, miejscami łopotał na wietrze jak flaga.. Dotarliśmy do szkoły, weszliśmy do szatni i Mały oszalał ze szczęścia, bo jego ulubiona pani szatniarka, z którą codziennie chodzi otwierać szatnię i sprawdzać czy potrzeba coś podnieść z podłogi, właśnie ta pani wróciła z ponadmiesięcznego zwolnienia na złamane palce u stopy. Mały popatrzył na nią z niedowierzaniem po czym wyciągnął łapki i pognał wprost w jej objęcia:) Pani szatniarka też ucieszyła się na widok Małego. Cieszyli się tak sobą dobre 5 minut, po czym Duży poleciał do klasy a my na zakupy. Dzisiaj na obiad zarządziłam żeberka w sosie. Duży kończył lekcje dopiero 14.25, miałam zatem mnóstwo czasu na przygotowanie wszystkiego, więc powolutku ze wszystkim zdążyłam. Po szkole odrabialiśmy lekcje. Duży ma blokadę. W związku z matematyką. Ostatnio zawalił dwa sprawdziany. Okazało się, że ni w ząb nie rozumiał o co chodzi, chociaż wszystkie zadania w książce były rozwiązane poprawnie. Podejrzewam, że po prostu przepisywał bezmyślnie co pani na tablicy pisała. Parę rzeczy wyjaśniliśmy sobie przedwczoraj, jednakże wczoraj podczas nieobecności Dużego w szkole w związku z wizytą u lekarza, pani wzięła nowy temat. Zadała dzisiaj z tego pracę domową. I właśnie dlatego mam już cały nadchodzącą sobotę z niedzielą zaplanowane. Przed nami upojny weekend matematyczny… Nie obraziłabym się za maleńką dawkę cierpliwości. Albo chociaż środki uspokajające. Nie jestem chyba dobrym nauczycielem… Jestem za to przerażona do granic.
  Mały szykuje się do spania. Pozbierał już wszystkie swoje akcesoria: poduszkę i teletubisie sztuk 3. To nieodzwony znak, że za parę minut usłyszymy miarowy oddech Trollinka. I ja chyba pójdę w jego ślady, bo zmęczona jestem okrutnie. Dobrze, że jutro już piątek. W sobotę zanim usiądę do matematycznych wojaży, pośpię sobie conajmniej do 8 :))