Dziś wielki dzień. 7.15 rano. Zbiórka pod szkołą. Mały pierwszy raz jedzie na daleką wycieczkę z klasą.
14.35, przychodzi sms: prawie dojechaliśmy na miejsce.
– Ki diabeł!? – myślę sobie. – Skoro w jedną stronę jechali 7 godzin, to o której wrócą? I gdzie czas na zwiedzanie?
Po krótkiej chwili namysłu postanawiam nie drążyć.
17.35 kolejny sms: Wracamy.
19.00 – dzwoni Maly, żeby mi powiedzieć, że będą koło 21.
21.10 – klasa 6a wysypuje się z busa.
– Pani Moniko, to ja już idę do mamy. – słyszę gdzieś z pomiędzy siedzeń. Jest. Wychodzi. Bohater. Calutki dzień bez mamy i taty. Bez dzwonienia co 5 minut. Musiało być fajnie! Na pewno było, przecież był z nim kolega M!
– Zostałem upomniany trzy razy! – wita mnie Mały jakimś nie swoim głosem. – Zmokłem. Ale nie zmarzłem. Najpierw Pani mnie upomniała, bo nie chciałem odłożyć miecza. Potem, że za głośno odpowiedziałem „NIE” na pytanie, czy zjem frytki, a potem….
– Będzie chory. – pomyślałam słuchając tego piania i basowania na przemian, bo to chyba niemożliwe, że w ciągu jednego dnia pojawiła się mutacja? Poza tym kicha. I pokasłuje.
– Chyba dużo mówił? – wyszeptuję wspierającej do ucha.
– O taaak. Dużo. Baaaaaaaaardzo duuuuuuużo. – potwierdza ona z oczami wzniesionymi ku górze. Nie jestem zdziwiona, bo Mały w ogóle mówi dużo. A jak jest rozemocjonowany, to mówi ze cztery razy tyle co zwykle.
– Nie mogę znieść dźwięków z koleżanki. – mówi Mały gdzieś z boku.
– Kupiłem miecz. Za 8 zł. Oddałem go koledze M, bo dwa tygodnie temu miał urodziny, a ja nie dałem mu prezentu.
– Wątpię, żeby Mały jutro był w stanie przyjść do szkoły. – znowu wyszeptuję do wspierającej.
– Tak sobie właśnie myślę. – odszeptuje ona.
– Oglądaliśmy zabytki typowe dla starych dziadków. Kościoły i srebrne trumienki. – Mały prowadzi swój niezmordowany monolog.
Przyjechaliśmy do domu. Mały wciąż mówi. To pieje, to basuje. Smarka. Będzie chory. Dobrze, że jutronie idzie do szkoły 😉