Wczoraj pojechałam do mojej Babci obejrzeć nowe drzwi. Mały pojechał ze mną. Była cudna pogoda. Babcia mieszka przy parku, w którym bawiłam się jako mała dziewczynka. Wysiadłam więc przystanek wcześniej i postanowiłam przejść się kawałeczek i popatrzeć na stare kąty. Nie miałam pojęcia, że tak bardzo się wszystko zmieniło. Kiedy chodziłam do szkoły, moja mama pracowała w tej okolicy. Poszłam uliczką, na której mieścił się jej zakład pracy. Przypomniało mi się ile razy gnałam do mamy prosto ze szkoły, żeby podzielić się z nią wiadomościami. Raz była to szóstka z chemii, raz ucieczka całej klasy z lekcji matematyki, lub jeszcze coś innego. W każdym razie zakład pracy mojej mamy jest nieodłącznym elementem krajobrazu mojego dzieciństwa. Oczywiście, że wiedziałam, że firma przeniosła się w inne miejsce. Do innego miasta nawet. Przecież utrzymuję kontakt z jedną z koleżanek z pracy mojej mamy, która wciąż tam pracuje, bo jej córka jest moją dobrą koleżanką i udziela Dużemu korepetycji z matematyki. Wiedziałam też, że budynki stoją puste, bo nikt już tam nie przychodzi. Ale nie wiedziałam, że rozpoczęła się ich rozbiórka… Szłam i patrzyłam na gołe cegły, zburzone do połowy budynki, porozbijane okna. I serce mi się ściskało z żalu. Nie wiem właściwie dlaczego. Ale czułam, że jest mi przykro. Że coś przeminęło bezpowrotnie. Przystanęłam na chwilkę i zrobiłam kilka zdjęć. Dla mojej mamy. Opowiedziałam Małemu, że jego babcia w tym miejscu przepracowała prawie połowę swojego życia. Mały pokiwał główką ze zrozumieniem i pociągnął mnie za rękę. Poszliśmy dalej. Niedaleko bloku mojej Babci stoi pawilon. Kiedy byłam mała mieścił się w nim sklep spożywczy. Pracowała tam niejaka Pani Wiesia, która znała moją Babcię i często ze sobą rozmawiały. Babcia czasem wysyłała mnie po jakieś masło, mąkę czy inny produkt. Wtedy Pani Wiesia zawsze częstowała mnie cukierkami. Kiedy byłam trochę starsza zaopatrywałam się w tym sklepie w Donaldy. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie ma już tych gum. Były dobre w smaku i wychodziły z nich fantastyczne balony. Takie na całą twarz. No i oczywiście były w nich historyjki, które zbieraliśmy razem z moimi przyjaciółmi, a potem się wymienialiśmy. Całkiem niedawno wyciągnęłam całą paczkę takich historyjek z szuflady, w której trzymam pamiątki z dzieciństwa. Moje dzieci rzuciły się na nie, oglądając zachłannie przygody Donalda na małym skrawku papieru. Duży koniecznie chciał wiedzieć skąd je mam. Przypomniało mi się, że w sklepie, w którym robiłam zakupy z mamą, Donald kosztował 30 zł. To była stanowczo za wysoka cena za gumę do żucia. Ale rodzice litowali się od czasu do czasu i kupowali. Pamiętam nawet, że farbowało się Donalda na różne kolory. Jak? Żuło się gumę z rysikiem od kredki… 😀 Później kiedy rodzice zaczęli wyjeżdżać razem z wieloma innymi Polakami na Węgry w celach handlowych, przywozili stamtąd Donalda na tony. Pakowanego w przeźroczystą folię po 10 sztuk. Aż żal było tę folię rozdzierać. Każda guma była na wagę złota i stanowiła przedmiot zazdrości u kolegów i koleżanek. W każdym razie w sklepie koło mojej Babci Donaldy też bywały. Później sklep spożywczy zamienił się w sklep z wannami, a w tej chwili jest tzw Sobieradkiem. Pani Wiesia później przez dłuższy czas pracowała w pobliskim Domarze, gdzie chodziłam z koleżankami oglądać meble i planować wygląd naszych przyszłych mieszkań. A teraz chyba bym jej nie poznała.. Na przeciwko pawilonu znajdował się sklep pt: 1001 drobiazgów. Chodziłam tam kupować sobie tandetne kolczyki, łabędzie fajansowe, badziewne figurki itp. Sklep istnieje nadal. I wciąż prowadzi go ta sama osoba 🙂 Pewna bardzo sympatyczna pani. Kiedyś prowadziła ten sklep z mężem. Wielkim i postawnym facetem, który wciąż chodził w ciemnych okularach, z grubym łańcuchem na szyi i jeździł pięknym polonezem… Polonez w tamtych latach to był przejaw luksusu i życia na poziomie ponadprzeciętnym. Pan zmarł na zawał serca jakieś 20 lat temu… Pamiętam jak dzisiaj sympatyczną panią w czerni, zapłakaną, stojącą za ladą. I moją Babcię składającą kondolencje..
Wzięłam Małego za rączkę i tuż za Sobieradkiem skręciłam w dróżkę prowadzącą wzdłuż siatki należącej do przedszkola na „podwórko”, na którym spędzałam większość czasu z moimi przyjaciółmi. Jeździłam tamtędy na rowerze. Dużo czasu spędzaliśmy na rowerach. Jeździliśmy zawsze dużą grupą, po całym osiedlu i po alejkach parkowych. Raz wjechałam na pewnego starszego pana, bo odwróciłam się do tyłu, żeby ustalić drogę z kolegą i nie widziałam faceta… Raz przewróciłam się na żwirze tak, że miałam zdarte kolana, łokcie i brodę. Na odpoczynek przystawaliśmy przy pięknej i rozłożystej wierzbie płaczącej. Nie wiem czy wierzba stoi. Nie doszłam do tego miejsca.. Weszłam z Małym na MOJE podwórko. Nie ma już na nim ani huśtawek, ani „koników”, na których huśtałam się z Emilią. Kiedyś obok nas przechodził pewien czarnoskóry mężczyzna. Nazwałam go „czekoladką”. Pan bynajmniej się na mnie nie obraził, ani nie rozgniewał tylko uśmiechnął się promiennie i puścił do mnie oko. Miałam wtedy jakieś 6 lat… Nie ma piaskownicy, w której graliśmy w kapsle i ” w noża”. Rysowaliśmy długie i skomplikowane tory z mnóstwem zakrętów. Raz na jakiś czas wybieraliśmy się całą grupą na poszukiwanie kapsli. Nie mogły być pogięte, musiały mieć wszystkie ząbki równe i najlepiej jak miały ładne wzory. Kapsle od oranżady były za bardzo zwykłe i niezbyt pożądane. Najlepsze były te od piwa. A później wycinało się z encyklopedii flagi państw i wklejało w kapsle… I tyłki bolały, bo rodzice nie byli zbyt zachwyceni taką działalnością 😉 Po piaskownicy pozostała marna kupka piasku prześwitująca przez trawę. Na moim podwórku stały też dwa garaże. Na ziemi przed nimi rysowaliśmy mieszkanie. Pokoje, łazienki, meble, sprzęty rtv… Mogliśmy się tak bawić całymi dniami. Garaże pełniły również funkcję bramki. A mój kolega z klasy uczył mnie gry w piłkę nożną i trenowaliśmy zwody 😀 Często stałam na bramce. Mecze rozgrywaliśmy w parku. Garaże były miejscem treningów. „Boisko” mieściło się niedaleko torów kolejowych. Nad nimi rzędem rosły mirabelki. Małe żółte śliweczki. Zatrułam się nimi tak bardzo, że do dzisiaj nie mogę na nie patrzeć. Teraz stoi już tylko jeden garaż. I rośnie przed nim trawa. Nie ma miejsca na rysowanie M-4.. Ławka połamana… Łza w oku mi się zakręciła. Mały zapytał czemu płaczę. A ja po prostu zatęskniłam za tymi dniami, kiedy mogłam beztrosko biegać z kolegami i koleżankami za piłką, grać w gumę rozpiętą między słupkami i rysować wielki telewizor na piasku.. Gdybym miała wehikuł czasu.. Gdybym go miała, chciałabym jeszcze raz spotkać moich kochanych przyjaciół z tamtych dni. Jeszcze raz zagrać w kapsle. I jeszcze raz zobaczyć całą paczkę w komplecie. I mieć znowu 9 lat…