Moje wszystko

Czil ałt

 Przeczytałam wczoraj, że w sobotę chyba, w Anglii przyszło na świat dziecko najmłodszych na świecie rodziców. Szczęśliwy tatuś ma lat 13. Mamusia trochę starsza – 15. I tak sobie myślę, czy oni aby nie za młodzi na dziecko? Jakoś nie przypominam sobie, żebym w tym wieku myślała o seksie. Nie mówiąc już o uprawianiu go. No ale teraz dzieci podobno szybciej dojrzewają i dorośleją.  Ojciec 13sto latka powiedział, że chłopiec przecież mógłby siedzieć w tym czasie w domu i grać na playstation, ale on cały czas przesiedział w szpitalu, czyli interesuje się.. No pewnie, że się interesuje. Przecież to jak nowa zabawka dla chłopaka w tym wieku. Nie zdaje sobie sprawy co to znaczy mieć dziecko. Sam jest przecież jeszcze dzieckiem.. Mój starszy syn ma 9 lat. Patrząc na tamtego chłopaka, uświadomiłam sobie, ze już za 5 lat mogłabym zostać babcią. Za 5 lat! BABCIĄ! JA!!! Chyba nie wypuszczę dziecka z domu do ukończenia co najmniej 18 roku życia. Czy 9 lat to odpowiedni wiek na uświadamianie dzieci? Jestem przerażona. Ten Anglik powiedział, że oboje (!) myśleli, żeby mieć dziecko… Kurczę pieczone! Dzieci zastanawiają się nad posiadaniem własnych dzieci, po czym po prostu idą do łóżka i robią sobie małego człowieka. Tatuś dziecka udzielając wywiadu mówi, że nie ma własnych środków pieniężnych, ale czasem tata daje mu 10 funtów. Kupa forsy.. To znaczy teraz to chyba już ma, biorąc pod uwagę te wszystkie wynagrodzenia za wywiady.. Świat staje na głowie.

 Moja pralka płacze, ze jest stara i nie ma już siły prać. Niestety, nową planuję zakupić dopiero przy okazji remontu w łazience, który z każdą chwilą wydaje się być coraz bardziej odległy. Mam dziwne wrażenie, że nigdy go nie zrobimy. Telewizor codziennie rano po włączeniu narzeka na bóle i strasznie coś w nim strzyka. Kiedy staram się go ignorować, daje mi znać paskami na ekranie, że nie da się zbyć tak łatwo. M powiedział, że trzeba będzie go wymienić, tym bardziej, że Duży dostanie na komunię Playstation (całe szczęście, może nie będzie za dziewczynami latał i nie uczyni mnie jednak babcią za 5 lat..). W łazience oprócz pralki na dolegliwości narzeka też kurek od ciepłej wody w wannie. Zdaje się, ze zapchał mu się nos, bo woda leci ledwo, ledwo. Zimna jest. Proszę bardzo. W kranie nad zlewem też jest. I ciepła i zimna. Natomiast ciepła woda nad wanną sączy się leniwie doprowadzając mnie do szału. Ale jeszcze chwilka i przyjdzie naprawiacz wodny i wyleczy kran w łazience z tego lenistwa. Tylko pralka i telewizor nie mogą liczyć na lekarzy. Po prostu są do wymiany.. Ale co tam. Wiosna idzie (póki co jeszcze jej nie widać spod tej grubej warstwy śniegu, ale zbliża się do nas wielkimi krokami :)). Więc tejk it izi. Po prostu czil ałt. CHILL OUT!

Moje wszystko

Gdzie jesteś Anno?!

Od kilku dni bezskutecznie próbowałam skontaktować się z moją Anną. Mogłoby się wydawać, że to żaden problem, ponieważ wyżej wymieniona mieszka dwa bloki dalej. Na upartego z okien możemy sobie pomachać. Na upartego dlatego, że ona musiałaby się porządnie wychylić, a mieszka na piętrze nr 9, więc nie będę jej zmuszać do tego typu akrobacji. Annę znam długo. Całe swoje życie. Anna zna mnie krócej niż ja ją. Można powiedzieć, ze zna mnie całe swoje życie wyłączają pierwsze dwa lata. Anna jest jedną z niewielu osób, którą mogę nazwać przyjacielem. Pomogła mi wiele razy. W opiece nad dziećmi, podtrzymując na duchu i po prostu będąc. Podczas naszej ostatniej choroby nie widywałyśmy się, bo Anna też była chora. Poza tym obie byłyśmy dosyć zajęte innymi sprawami. Teraz, kiedy wszystko ucichło chciałam spotkać się z Anną, poplotkować, dowiedzieć się co u niej, opowiedzieć co u mnie.. Od nadmiaru wiadomości do przekazania napuchłam jak balon, więc spotkanie z Anną jest bardzo wskazane. Ale Anna stała się dla mnie nieosiągalna. Przechodząc koło jej bloku naciskałam guzik domofonu oczekując, że wreszcie usłyszę jej głos w głośniku. Albo głos kogokolwiek. Jej syna, albo męża. A tu nic. Cisza. Moje smsy pozostawały bez odpowiedzi. Telefon stacjonarny milczał. Kiedy dzisiaj znów odpowiedziała mi cisza, postanowiłam zadzwonić wreszcie do Anny na telefon komórkowy. Rzadko dzwonimy do siebie na numery komórkowe, ale tym razem uznałam, że muszę. W słuchawce miła pani poinformowała mnie, że „wybrany numer jest nieprawidłowy”. Pomyślałam, że telefon Anny uległ awarii i postanowiłam zadzwonić do jej męża. Moje zdziwienie szybko zamieniło się w niepokój, który przyprawił mnie o drżenie rąk i przyśpieszone bicie serca. Bo i tym razem miła pani powiedziała, że numer jest nieprawidłowy. Próbowałam jeszcze kilka razy. Z +48 i bez tego. Z komórki i ze stacjonarnego. Na próżno. Wysłałam do Anny rozpaczliwego maila. Odezwij się Anno! Gdzie jesteś? Telefon milczał a ja oczyma wyobraźni widziałam Annę w szpitalu, w bandażach po ciężkim wypadku, w rowie, na cmentarzu. Nie mogłam powstrzymać łez. Zaczęłam szukać kontaktu do jej siostry. Niestety znam tylko nazwisko po mężu, ulicę też znam, ale ludzi o tym nazwisku i na tej ulicy było 10. Przecież nie będę wydzwaniać po wszystkich i siać paniki.. Postanowiłam, że jeśli Anna nie odezwie się do mnie w ciągu kolejnych dwóch dni, po prostu pójdę do jej siostry i zapytam ją osobiście co się dzieje. Tymczasem dosyć często stawałam przy oknie w nadziei, że zobaczę Annę jak spaceruje z ich psem. Na próżno. Tymczasem przyszła pora na odebranie Dużego ze szkoły. Po drodze jeszcze raz nacisnęłam przycisk domofonu. Odpowiedziała mi cisza. W szkole, w oczekiwaniu na syna, pogrążyłam się w myślach. Do kogo mogłabym się zwrócić o jakiekolwiek informacje? Sytuacja jest dosyć dziwna. Anna i jej rodzina nie mogła przecież tak po prostu zniknąć. Jej mąż prowadzi własną firmę. Syn chodzi do szkoły. Mają psa. Tymczasem nie można się z nimi w żaden sposób skontaktować. Ani rano, ani wieczorem, ani w dzień, ani w sobotę ani we wtorek.. Przyszłam do domu. Rzuciłam okiem na blok Anny i zajęłam się lekcjami Dużego. Byłam w środku dyktowania Dużemu nazw zwierząt – mieszkańców Antarktydy, kiedy nagle zadzwonił telefon. Odebrałam.

– Cześć stara, co tam u Ciebie? – nie mogłam w to uwierzyć! To była Anna! Rozpłakałam się z radości. Za to ona przestraszyła się, że coś się stało. Opowiedziałam jej jak długo i często  próbowałam się z nią skontaktować. O tych wszystkich telefonach i dziwnych komunikatach na komórce. Okazało się, że kiedy ja dzwoniłam do niej domofonem, ona albo właśnie wychodziła z domu, albo wchodziła i nie zdążała odebrać. Kiedy dzwoniłam do niej dzisiaj pierwszy raz, ona była u sąsiadki. Kiedy dzwoniłam drugi raz, ona właśnie wyszła do suszarni. Kiedy dzwoniłam telefonem ona nie zdążyła odebrać, bo była w łazience. Widziała mnie przez okno jak szłam z Dużym i Małym ze szkoły. W tym samym czasie ja patrzyłam w jej okna.. Kiedy dzwoniłam do niej domofonem po raz trzeci, przed pójściem do szkoły, ona właśnie była z psem na spacerze. Z drugiej strony bloku. I tak się mijałyśmy przez prawie dwa tygodnie. Ale Anna się znalazła. Ja czuję się lepiej. Spotkamy się w czwartek i wtedy dowiem się dlaczego wybrany numer był nieprawidłowy.. A na przyszłość droga Anno, proszę Cię… nigdy więcej mi tak nie rób 😉

Moje wszystko

Mały w akcji

Mały zapytał mnie dzisiaj:

M: Mamusiu, czy mogę poszukać czegoś w internecie?

Ja: Nie.

M: A dlacego?

Ja: Bo jeszcze nie umiesz sam, a ja nie mam czasu Ci pomóc.

M: A może Duży mi pomoże?

Ja: To idź go zapytaj.

Mały do Dużego:

M: Pomożesz mi GŁUPKU???

Ot, miłość braterska… I skąd mu się to bierze?

 

Kilka dni temu Mały opowiadał nam swój sen:

M: I one były takie duże i wcale nie miały ocz i uch.

:D:D

 

Mały od jakiegoś czasu dosyć regularnie przychodzi do naszego łóżka w nocy. Jest to naprawdę niewygone dla nas. Ja wstaję połamana, bo Mały uwala się na mnie ewentualnie wpycha mi w brzuch lub inne części ciała swoje małe końcówki. Wreszcie pytam Małego:

Ja: Dlaczego przychodzisz do naszego łóżeczka w nocy? Przecież masz swoje.

M: Tak, ale jak w nocy się obudziłem i spojrzałem na niebo, to tam był kolor *. Zielony. I bałem się.

Kto wie co widział Mały? UFO czy Zorzę Polarną? Kto zna odpowiedź pilnie proszony o kontakt.

 

Wczoraj wieczorem Mały długo nie zasypiał. Zgasiłam światło w pokoju chłopców, ale Mały nie dał za wygraną. Pozbierał swoją kołderkę i poduszkę, i wybrał się w drogę do naszego łóżka.

Ja: A dokąd pan się wybiera?

Mały: A do twojego łóżeczka.

Ja: A dlaczego? Dzisiaj śpimy każdy w swoim łóżeczku. Zasłoniłam rolety i koloru (*patrz wyżej) nie będzie.

Mały pomyślał chwilkę i wymyślił:

M: Ale tu jest mi NIECIEPLUTKO. Cieplutko jest mi tylko z TOBĄ!

I jak miałam odrzucić taki komplement? W efekcie w środku nocy Mały wygonił z łóżka M, który poszedł spać na jego miejsce, a ja i tak wstałam połamana, bo Mały przytulał się do mnie z całych sił przez całą noc..

Moje wszystko

Kuszenie w prawie raju :D

Wczorajszy wypad był prawie bardzo udany. Były plotki. Było wesoło. Było dobre jedzonko (placki zbójnickie – mniam!). Zabrakło tylko jednej z nas. Przed 21 kiedy wszystkie cztery spotkałyśmy się w umówionym miejscu, wszystko było jeszcze ok. We trzy poszłyśmy zająć stolik, czwarta miała dołączyć po skończonej pracy. Jednakże pół godziny przed jej spodziewanym przyjściem, zadzwoniła, że się źle poczuła i niestety nie przyjdzie. Na szczęście dzisiaj jest lepiej i wypad zostanie powtórzony. 

 Kiedy rano się obudziłam, w głowie miałam tylko jedną myśl: Walentynki, Walentynki, Walentynki… Najwyraźniej mój umysł olał zupełnie moją wolę nieuczestniczenia w Dniu Zakochanych i domagał się okazywania uczuć. Zatem okazałam uczucie i M nadzwyczaj delikatne, zamiast tak jak zwykle wpuścić na niego nasze rozszalałe dzieci, które naprawdę nadzwyczaj skutecznie potrafią obudzić człowieka. Później udałam się na zakupy. Oczywiście wokół pełno serduszek, kokardek, lizaczków, misiaczków, słodyczy ciężko było się skupić na czymś innym, więc znów myślałam, o cholernych Walentynkach. A później trafiłam na jabłka z wyznaniem i oczywiście zakupiłam jedno dla M. A później to było już prawie jak w raju. Niczym Ewa skusiłam M jabłkiem z pięknym "Kocham Cię", prosto do kuchni. Razem przygotowaliśmy śniadanie, w trakcie którego obejrzeliśmy fascynujący program o wężach. Poleniuchowaliśmy całą rodziną i pocieszyliśmy się sobą. Na skrzynkach pocztowych zaroiło się od Walentynkowych reklam. Kolega wysłał mi fantastyczną wiadomośc z serii: Happy Valentine’s Day z pięknym obrazkiem jaskiniowej pary, na którym ONA niesie ogromną maczugę i ciągnie JEGO za włosy 😀 I tu nastąpiła poprawa humoru. Odwiedziłam też moją babcię. Na szczęście ma się już lepiej. Ugotowałam odpowiedni obiad dla niej i zaniosłam duży kawał sernika, który wczoraj upiekłam i wyszedł mi rewelacyjnie 🙂 Nie chwaląc się oczywiście 😉 Ogólnie dzień nie był jednak taki okropny jak się spodziewałam. Moja szafa wzbogaciła się o nową kurtkę i płaszczyk. M zjadł ze smakiem jabłko. Babcia była uśmiechnięta i zadowolona. Dzieci pognały grać w Reksia i też są szczęśliwe. I jest jak w raju. Prawie.. I cieszę się, że kolejne Walentynki dopiero za rok.

jabłko z wyznaniem

Moje wszystko

Walentynek nie będzie!

Te wszystkie Dni Babci, Dziadka, Ojca, Halloween, Tłusty Czwartek to nie dla mnie. Denerwują mnie. Pamiętam o nich przez cały rok. Znam daty. Dziwnym trafem zapominają się tuż przed danym świętem, czy dniem. I tak w tym roku nie wysłałam życzeń z okazji Dnia Babci mojej mamie pocztą, tylko w ostatniej chwili e-kartkę napisaliśmy. Inna rzecz, że chorowaliśmy akurat i mogłam zapomnieć. Ale mogłam też pamiętać. Fajnie, że jest komputer i internet, ale jakoś życzenia wypisane własnoręcznie i wysłane pocztą wydają mi się bardziej osobiste. Babcie moje, M i dzieci, i jeden Dziadek chłopców przebywający na miejscu, zostali obdzwonieni. Też tak być nie powinno, bo laurka się należy. Zapomniałam również wysłać życzenia mojej mamie z okazji rocznicy ślubu. Pamiętam, że w marcu ma imieniny. Powinnam wypisać kartkę już teraz i postawić na widoku. Wcześniej jest Dzień Kobiet. Na pewno zapomnę. I znów e-kartką bedziemy się ratować. A teraz te cholerne Walentynki. Nie lubię. Nie chcę obchodzić, ale muszę. Mama wyśle kartkę (ja oczywiście zapomniałam, a teraz to już za późno. Wyślę hurtem imieninowo-walentynkowo-dniowo kobiecą.) Teściowie też pewnie czekoladę przyniosą. A i babcia zawsze słodycza przynosi. Ja nie chcę! Postanawiam zatem: WALENTYNEK NIE BĘDZIE! Żadnych kartek. Żadnych życzeń. Bunt. I tyle. 

Moje wszystko

Kwiatki Małego i Dużego

** Wsiadam z Małym do windy. Idziemy odebrać Dużego z lekcji angielskiego. Razem z nami wsiada jakiś mężczyzna z psem. Już w windzie pies zaczyna nagle szczekać na Małego. Facet przywołuje psa do porządku i wysiada na tym samym piętrze co my. Mały (dosłownie):

– Jusz poszet ten chorelny pies. Wiesz mamusiu, ja nie lubie psóch, ja lubie kylko koky..

 

Co to jest, że te psy tak się nas ostatnio czepiają? Codziennie jakiś pies..

 

** Odebraliśmy Dużego i wracamy do domu. Niosę trzy reklamówki z zakupami. Duży:

– Zrobiłaś zakupy mamusiu?

Ja: Tak, kupiłam ptysie.

D: Ptysie! O jak ja uwielbiam ptysie!!!

Po chwili..

D: Wiesz mamusiu, jak dorosnę to będę PROROKIEM..

Ja: ???

D: Od wczoraj marzę o tych ptysiach a dzisiaj proszę. Sprawdziło się.

 

Może byś tak synu pomarzył o jakiejś fortunie dla nas?

 

** Mały (też w drodze do domu):

– Wiesz mamusiu, dzisiaj byłem w szkole.

Ja: Taaak? A kiedy?

M: No wtedy. I duuuużo pisałem. Napisałem babol i Duży. I jeszcze kupa.

 

Mamy okres kup, baboków i gilów. Ciekawe skąd to się wzięło :/

 

** Kilka dni temu.

Ja do Dużego: Zrobiłeś tu błąd. To się pisze oddzielnie.

Duży: Jak to oddzielnie? 

Ja: No, nie razem. A ty tu napisałeś ciurkiem, jak leci..

Chwila ciszy, Duży poprawia błędy. Za chwilkę:

D: Mamusiu… A co to jest ten ciurek?

 

Umarłam.

Moje wszystko

Poniedziałkowe sny na jawie..

Ofkors, że się wysiedziałam dzisiaj w poradni dużo za długo. Ale nic to. Osób było niewiele. Dzieci kaszlących dwoje, ale starałam się trzymać od nich z daleka. Mam nadzieję, ze chłopcy tym razem nie zachorują.. Nie będę na razie o tym myśleć.

Jechaliśmy do domu tramwajem. Jeździmy tamtędy dosyć regularnie, chociażby z powodu wizyt u pulmonologa. Znam tę trasę na wylot. Jednakże dzisiaj, kiedy tramwaj stanął na przystanku naprzeciwko jednego z budynków Uniwersytetu, stanął mi przed oczami niezwykły widok. Otóż jest to ten sam budynek, w którym zajęcia miała Ania. To samo wejście, przed którym przechadzał się Leszek Górecki ("Daleko od szosy"). Ten sam żywopłot, w którym Leszek chował malutki bukiecik polnych kwiatków, żeby móc je wręczyć Ani. Świat za szybą tramwajową nabrał nagle barw. Drzewa zrobiły się zielone, słońce zaświeciło cudnie, ludzie byli radośni i uśmiechnięci i szli tak lekko.. I cała scena wręczania bukieciku i ta ich miłość.. Zobaczyłam to wszystko. I nagle tramwaj ruszył, a mój obraz wbrew moim oczekiwaniom wcale nie zniknął. Widziałam jak Ania ze znajomymi idą ulicą, mijają różne budynki i park i dochodzą do restauracji „Irena”. Zobaczyłam jak Ania wchodzi do „Ireny” a Leszek stoi po drugiej stronie ulicy z wyrazem bólu na twarzy.. Oczywiście budynek już nie jest restauracją. Już nie ma na nim neonu „Irena”. A na jego tyłach już nie stoi „tańcząca para z ciasta”*, ale ja widziałam to wszystko. Kolorowe i takie realne. I kiedy Mały wyrwał mnie z tych snów na jawie, miałam do niego odrobinę pretensji, bo kiedy znów spojrzałam za tramwajowe okno, zobaczyłam już tylko smutne, szare ulice i takich samych ludzi. Jednak cieszę się, że mogłam chociaż ten kawałek drogi przebyć z Anią i Leszkiem – bohaterami jednego z moich ulubionych seriali polskich. Ale to nie koniec podróży z przygodami. Na jednym z późniejszych przystanków, tramwaj zatrzymał się na dłużej. Zdaje się, ze czekaliśmy na zmianę świateł. Drzwi były otwarte. Macie czasem wrażenie, że ktoś was ściąga wzrokiem? No właśnie. Ktoś wpatrywał się w moje plecy. Czułam jego palący wzrok. Odwróciłam się i spojrzałam. Na chodniku stał pies. Brązowy. Dosyć duży. I wpatrywał się we mnie. Uszy skulone po sobie, ogon podwinięty, łeb uniesiony do góry, ślepia lekko przymknięte.

– Widziałaś mojego pana? – zapytał. – Chyba się zgubiłem i nie wiem co mam zrobić.

– Przykro mi, nie widziałam – odpowiedziałam wzrokiem. Pies pomyślał chwilę.

– Pozwolisz, że się rozejrzę po wagonie? Może siedzi gdzieś tam.. 

– A co jeśli tramwaj ruszy i nie zdążysz wysiąść?.

– Będę Twój.

 Pies wsiadł do wagonu. Przemknął obok mnie, lekko ocierając się o moje nogi. Przeszedł środkiem, obejrzał podróżnych.

– I znowu nic – powiedział do mnie. – Przyjemnie się z Tobą rozmawiało, miło było Cię poznać, biegnę dalej..

 I wysiadł. Patrzyłam jak przechodzi przez ulicę. I czułam, ze coś ściska mnie za gardło. Tramwaj ruszył. Pojechałam do domu. Do mojego domu. Jak to dobrze, że ja nie muszę szukać swojego miejsca na Ziemi. Swoją drogą to był najpiękniejszy komplement jaki słyszałam ostatnio. Bo ten, który usłyszałam w sobotę wracając do domu od Babci, nie umywał się do psiejskiego „przyjemnie się rozmawiało..”. Bo w sobotę jakiś prosty pijaczek, spożywając alkohol w miejscu publicznym, (na ławce) w towarzystwie dwóch naprawdę młodych ludzi, powiedział do mnie: „gdybym miał taką żonę, to sypiałbym nago…” Czy psy nie są czasem lepszymi rozmówcami niż ludzie?

 

 

 

*Kilkanaście lat temu w parku nieopodal Ireny (nie dam sobie głowy uciąć za miejsce, bo nie pamiętam dokładnie) stała biała rzeźba przedstawiająca tańczącą parę. Z daleka wyglądało to jakby figura wykonana była z ciasta i tak ją nazywano w mojej rodzinie i wśród znajomych. Później parę zabrano z parku i postawiono na tyłach Ireny. Zza płotu widać było tylko ich głowy, których teraz też już nie mają… Koniec końców, „para z ciasta” znalazła swoje miejsce na moim osiedlu i miałam okazję podziwiać ją nie raz z bliska.

tańcząca para z ciasta

Zdjęcie pożyczyłam stąd.

 

P.S. Dodałam nowy kawałeczek bajki na Bajkolandii 🙂

Moje wszystko

Niedziela ze Służbą Zdrowia

 Dzisiejszego dnia długo nie zapomnę. Poranny telefon od mamy. Kilka numerów telefonów do różnych lekarzy. Dzwonienie, dowiadywanie się, pytanie o koszty. Takie prywatne pogotowie ratunkowe na przykład, bierze 150 zł za wizytę. Powodem tego zamieszania była kolejna nieprzespana noc mojej Babci, męczący kaszel itd. Pojechałam do babci około południa i wezwałam zwykłe Pogotowie Ratunkowe. Pani dyspozytorka była całkiem miła, zgłoszenie przyjęła, karetka przyjechała. Przywiozła Ratownika Medycznego i Ratowniczkę Medyczną, albo nie wiem kim była ta dziewczyna. Może kierowcą? Zdziwiłam się ogromnie, bo kiedy wzywałam pogotowie ostatnio, to przyjechał lekarz, a tu mi mówią, ze lekarze już karetkami nie jeżdżą. Pan Ratownik Medyczny był bardzo miły, zbadał Babcię, stwierdził zmiany w płucach i powiedział, że jest kilka możliwości. Ponieważ oni leków wypisać nie mogą, to albo poczekam do jutra i wezwę lekarza pierwszego kontaktu (tia, już widzę jak leci na wizytę domową..), albo wezwę lekarza prywatnie (trzeciego???), albo zabierają Babcię do szpitala. Szpital w tym wypadku wydał mi się najbardziej odpowiedni. Babcia pojechała karetką, ja za Babcią samochodem. Razem z babciną torbą. Na izbie przyjęć byłam kilka chwil po Babci. Najpierw nie mogłam się niczego dowiedzieć, bo zwyczajnie nikogo nie było przy okienku. Poza tym przede mną stał już mały tłumek. Później kazano mi czekać. Czekałam.. Pół godziny, godzinę, półtorej.. Wreszcie poszłam zapytać czy już mogę przestać czekać i zobaczyć Babcię. Pozwolono mi wejść, bo na SORze zrobiło się trochę luźniej. Babcia leżała na leżance. Pokłuta po zdjęciu RTG i pozostawiona sama sobie. Z potwornym kaszlem. Od razu pożaliła się, że pani doktor na nią nakrzyczała. Powód? PO CO PANI WZYWAŁA KARETKĘ!!!? Odpowiedź sama cisnęła mi się na usta: po jajco.. Łaskę robią cholera jasna, że ludzi badają. Ja lekarzem nie jestem. Ratownik stwierdził zmiany w płucach i powiedział, że zawiezie do szpitala. Mają obowiązek ratować ludzi? Mają. To niech ratują do cholery, a nie się wydzierają na 83 letnią pacjentkę z dusznościami.. Babcia dostała jakieś leki, dzięki którym zaczęła lepiej oddychać. Po jakichś dwóch i pół godzinie dowiedziałyśmy się, że zdjęcie wyszło czyste, pani doktor zmian w płucach nie słyszy, zmieniamy leki i do widzenia. No cóż. Ucieszyłam się, że zapalenie płuc ustąpiło. Ucieszyłam się też, że zrobiono Babci badania wszelkiego rodzaju. A to, że pani doktor była niezadowolona, że musiała ją zbadać i zlecić wszystkie inne badania, to już naprawdę mnie mało obchodzi. Najważniejsze, że wiemy co się dzieje. Że wszystko jest na dobrej drodze do wyzdrowienia, kaszel powinien ustąpić. Kazano nam czekać na kartę informacyjną. Jednakże zaczęłam się zastanawiać dlaczego ratownik Medyczny stwierdził zmiany w płucach, skoro ich nie było.. Czy to Ratownik się nie zna? Czy lekarka? Ufać w końcu tym lekarzom czy nie? Dziwnie sporo rozbieżności jak dla mnie. Siedziałyśmy więc wśród tych wszystkich chorych ludzi, naoglądałam się starszych ludzi z różnymi przypadłościami. Trwało to znowu jakieś półtorej godziny. Wreszcie przyszła niezadowolona lekarka i powiedziała, że to będzie trwać w nieskończoność, bo wciąż dowożą nowych chorych i w związku z tym, ona wypisze receptę a po kartę mamy przyjechać jutro, lub pojutrze. Rozwiązanie przypadło nam do gustu. Była bowiem już godzina 17. Zabrałam Babcię i zwiozłam ją do domu. Pobiegłam prędko do apteki, wykupiłam co potrzeba, zapominając o siemieniu lnianym. Przywiozłam wszystko Babci, napisałam co i jak i wreszcie pojechałam do domu. Mały rzucił się na mnie stęskniony jakiś, jakby mnie z tydzień nie widział. A ja pognałam do garów, bo przecież trzeba rodzinę nakarmić wieczornie.. A teraz padłam i nie wiem czy chce mi się robić jeszcze cokolwiek.. Muszę odpocząć porządnie, bo po niedzieli ze Służbą Zdrowia czeka mnie taki sam poniedziałek. Tym razem w znienawidzonej przychodni pulmonologicznej z dziećmi.. Wrrrrrr…

Moje wszystko

Statystyki i zły pies

 Co za cholera mnie podkusiła z tymi statystykami to nie wiem. Zaczęło się od tego, że chciałam zobaczyć ile osób trafi na mój blog. Najpierw były 2 osoby, później 5. Później dodatkowo zaczęłam sprawdzać po jakich hasłach z wyszukiwarek użytkownicy najczęściej „do mnie” włażą. I tutaj zaczęła się jazda. Niektóre hasła wpisywane w google powalają na kolana i powodują, że zaczynam się zastanawiać jakim cudem google wywala adres mojego bloga.. Stałam się maniaczką statystyczną. Przecież miało mnie to wogóle nie interesować. Blog miał być dla mnie. Dla poprawy samopoczucia. Dla chłopców, żeby mogli go poczytać kiedy dorosną. Dla wywalenia z siebie złych i dobrych emocji. Tymczasem nie mogę się doczekać kiedy sprawdzę ile osób było na blogu. Nie mówiąc już o komentarzach. Uwielbiam czytać Wasze komentarze. Jest to dla mnie rodzaj rozmowy i oderwania się od codziennych czynności. Jakby tego było mało, dodałam bloga do Blogfroga. Chyba tylko po to, żeby sobie codziennie psuć nerwy 😀 Cholerny frogrank skacze jak wściekła pchła. Te frogranki po nocach mi się śnią. Denerwuje mnie też to, że notki do blogfroga trafiają czasem nawet kilka godzin po opublikowaniu ich tutaj. To chyba znak dla mnie, że czas pożegnać się ze statystykami. Chociaż może jeszcze nie teraz.. Jeszcze na chwilkę je zostawię. Na bardzo króciutką chwileczkę 😉

Byłam dzisiaj u babci. Musiałam jechać ją odwiedzić, zawieźć drobne zakupy, upewnić się naocznie, że czuje się lepiej, przysłuchać się kaszlowi, z nadzieją, że jest lżejszy. Na szczęście Babcia czuję się ździebko lepiej, co naprawdę widać. Wychodząc od Babci natknęłam się w drzwiach wyjściowych od klatki schodowej na dwóch facetów i psa. Pitbulla. Pitbull miał co prawda kolczatkę na szyi, ale smycz jego właściciel trzymał w ręku, nie przypiętą do psa. A i kagańca pies nie miał. Nie należę do osób strachliwych, psów się nie boję a wręcz przeciwnie: wszystkie kocham miłością silną i namiętną. Odważnie szłam w stronę psa i jego pana i właśnie wtedy, kiedy miałam go minąć, pan powiedział do szarego pitbulla: tylko nie ugryź pani… Dostałam paraliżu umysłu i górnej części tułowia. Stoję obok bestii bez kagańca i bez smyczy. Bestia jest na tyle groźna, że rzuca się na przechodzące obok osoby. Ma zdrowo walnietego właściciela, który uważa, że wystarczy powiedzieć psu: tylko nie ugryź pani i piesek grzeczni podkuli ogonek pod siebie i pójdzie dalej. Co robić? CO ROBIĆ? Cofnąć się? Iść dalej? Opieprzyć faceta? Umrzeć na miejscu? Poszłam. Pies grzecznie przeszedł koło moich nóg. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Wszystko rozegrało się w ciągu 10 sekund. I w ciągu 10 sekund przez moją głowę przeszedł tajfun. Dlaczego ludzie nie zastanawiają się co mówią? Na całe szczęście szłam sama. Gdybym szła z dziećmi, to facet zostałby natychmiast zmieszany z błotem i wcale nie chce mi się myśleć, co by było gdyby „tylko nie ugryź pani” nie podziałało. Nie mówiąc już o „tylko nie ruszaj dzieci”…